Właściwie spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Rozejrzał się i z uczuciem, że kręgosłup zamienia mu się w sopel lodu, rzeczywiście zobaczył tę dziewczynę w czerwonym płaszczu, opartą nonszalancko o uliczną latarnię. Stała daleko, a kiedy na nią spojrzał, odwróciła się i odeszła.

Poszedł więc dalej, szukać następnego miejsca, przekonany, że gdziekolwiek pójdzie spotka tam katastrofę, chaos i zniszczenie. Zauważył, że całe miasto jest jakieś oblazłe, obskurne i zaniedbane. Może sprawił to listopad, a może jego samopoczucie.

Zauważył jeszcze coś. Dopóki trzymał się na uboczu, ludzie go ignorowali. Jednak wystarczyło, że wszedł z kimkolwiek w najbardziej nawet powierzchowny kontakt, a kończyło się awanturą.

Nie mógł zjeść w ulubionym barze kanapkowym, bo właśnie go zamknęli, ale powiedzmy, że tego się już spodziewał. Wszedł jednak do sklepu spożywczego, żeby kupić sobie zwykłego pączka, i stał tam dwadzieścia minut. Ekspedientka najpierw toczyła pogawędkę z zażywną pańcią kupującą warzywa w taki sposób, w jaki nabywa się diamenty na giełdzie w Amsterdamie. Jacek czekał, kiedy wetknie sobie w oko lupę i zacznie badać powierzchnię kartofli. Potem podeszła inna dama, więc Jacek został zignorowany i nowa klientka rozpoczęła transakcję – Potem okazało się, że zwyczajnych pączków z lukrem i konfiturą z róży „nie naa i nie będzie, bo nie szły”. Były tylko z budyniem. Postanowił kupić sobie zwykłą kajzerkę i kefir – standardowy studencki posiłek, jakim ratował się od niepamiętnych czasów. Twardo zażądał zwykłej bułki, bez ulepszaczy, ale ekspedientka zrobiła mu opryskliwy wykład na temat doskonałości swojego pieczywa, po czym usiłowała wcisnąć mu nadmuchane paskudztwo, wielkości dwóch normalnych bułek, za to puste w środku i ważące tyle co piórko. Skończyło się awanturą, ponieważ potraktowano go arogancko i agresywnie, i ostatecznie amator niechodliwych towarów opuścił sklep trzęsąc się ze złości i głodny.

Prowadził tę ponurą odyseję przez jakieś dwie godziny i skapitulował dopiero patrząc, jak dom, w którym się wychował i w którym mieszkał z rodzicami, ginie pod uderzeniami betonowej kuli dyndającej na dźwigowym łańcuchu. Dziewczyna stała nieopodal, na placu budowy, na głowie miała kask i też patrzyła na kulę, a wiatr łopotał jej czerwonym, plastykowym płaszczem.

Ale nie podeszła.

Wtedy wsiadł w autobus i pojechał do lasu. Jakiegokolwiek. Poczuł, że musi usiąść wśród drzew, poczuć zapach żywicy. Las był zawsze miejscem, które przywracało mu siły. W lesie czuł, że jest na swoim miejscu, że ogarnia go spokój i pogoda ducha. W lesie zawsze wszystko było w porządku i na swoim miejscu.

Nie wiedział dokąd jedzie. Wystarczyło mu, że opuszcza miasto i że gdzieś tam znajdzie się las. Mgła stała się gęsta jak śmietana, za oknami autobusu nie było widać nic poza wijącymi się białymi kłębami i bezlistnymi gałęziami majaczącymi w oddali.

Wysiadł w jakiejś wiosce, paskudnej i zaniedbanej, i ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem kurtki. Nigdy tu nie był, więc nie mógł w okolicy natrafić na nic, na czym by mu zależało, a co zostałoby mu natychmiast odebrane.

Szedł długo, mając nadzieję, że gdzieś tu będzie jednak rósł las.

Zamiast tego natrafił na koniec drogi. Dalej była już tylko zimna, biała mgła. I nic.

Droga kończyła się nierównym urwiskiem, ciągnącym się gdzieś w dół, którego dno nikło w kłębach mgły.

Kiedy tak stał w kompletnym osłupiałym milczeniu, półokrągły kawał asfaltu oderwał się i koziołkując poleciał w dół. Potem następny.

Jacek cofnął się o krok, a potem poszedł wzdłuż urwiska, brnąc w ciężkim, gliniastym błocie.

Szukał lasu.

Ciągnęło się bez końca. Bezlistne drzewa chyliły się nad nim, jakby rozpaczliwie chwytały się krawędzi korzeniami. Na jego oczach jedno runęło w dół, w chmurze ziemi, z szumem gałęzi. Dalej był nasyp kolejowy, ucięty nagle, żwir sypał się w dół jak grad, ale tory się trzymały i zwisały w dół. Ich koniec ginął we mgle i przeszło mu przez głowę, że gdzieś tam może dynda cała stacja kolejowa.

Dziewczyna stała na nasypie. Czarno – czerwona figurka wśród wysysającej kolory mgły.

– Nareszcie – odezwała się. – Masz dosyć?

– Mam.

Zeszła z nasypu i podeszła do niego.

– Najgorzej z tymi, którzy tak kochają życie.

– Co się dzieje ze światem?

– Jest tam gdzie był – odpowiedziała i zapaliła papierosa. – To są resztki twojego świata. Tego, który skończył się przedwczoraj na przejściu dla pieszych. Chcesz jeszcze popatrzeć? Czy możemy już iść?

Przejście dla pieszych. Przedwczoraj.

Uświadomił sobie, że pamięta pisk hamulców, pusty, blaszany łomot zderzenia, miażdżące uderzenie o asfalt, ale wspomnienie było obce, jak zapomniany koszmar.

Spojrzał w niebieskie oczy pod czarnymi, wilgotnymi kędziorami, na twarz, której szukał przez całe życie, aż w końcu zwątpił, że kiedykolwiek ją spotka.

– Czy ty jesteś…

– Tak – przerwała. We mgle nad przepaścią majaczył wąski most. – Jesteś już gotów ze mną iść?

– Czy tam… po tamtej stronie… czy tam mają takie pączki z lukrem na wierzchu i konfiturą z róży w środku?

Roześmiała się.

– Nie wiem. Zdaje się że to zależy od ciebie. Nie bój się. Będę przy tobie – weź mnie za rękę.

Ruszyli na tamtą stronę, a Jacek czuł jej dłoń w swojej. Była zimna jak lód.