Ale ten obraz zabrał stąd człowiek. Wędrowiec, który widział bardzo wiele i bardzo wiele rozumie. Zabrał go i ustawił na moim krześle, wyciętym z pnia gruszy, z widokiem na jezioro. A potem oblał go rozpuszczalnikiem i podpalił. Zostało tylko zwęglone bawełniane płótno i resztki farby olejnej. Żałoba, twoje wspomnienie, twoja uporczywa pamięć, potężna jak kotwica, moje marzenia, tęsknoty i moja miłość, wszystko poszło do nieba słupem dymu. Nareszcie wolne. Nigdy nie przestanę być mu wdzięczny.
Wyłamałaś zamek następnego dnia rano. Tam, w łóżku, leżał twój mężczyzna i cierpiał, może umierał. Więc zamierzałaś być przy nim. Nie mogłaś udawać, że wyjechał, nie mogłaś żyć jakby nigdy nic. Musiałaś siedzieć przy nim, ocierać mu pot, trzymać go za rękę i coś robić – coś robić.
Zwinął drugi klucz, ale zamek można było otworzyć podważając go śrubokrętem, wystarczyło trochę uszkodzić futrynę.
Wrzasnęłaś.
Byłaś pewna, że umarł. Leżał na wznak, skóra zamieniła się w żółtawy, pofałdowany pergamin. Wyglądał jak mumia. Mumia lub truchło Lenina w mauzoleum.
W pokoju cuchnęło. Nie zgnilizną ani rozkładem. Ale trochę jakby kadzidłem, trochę butwiejącymi liśćmi.
Przyłożyłaś palce do jego nadgarstka, potem do szyi pokrytej pomarszczoną, sztywną jak pancerz kraba suchą skórą.
Nic. Skóra była za twarda.
Przyłożyłaś ucho do klatki piersiowej, twardej, napiętej jak bęben, ale chyba ciepłej.
Też nic.
Bu… dum!
Uderzyło serce. I znowu cisza.
Letarg. Kolejne uderzenie serca mogło przyjść za minutę. Przynajmniej żył. A może mówił prawdę? Może za trzy dni rzeczywiście zejdzie jakby nigdy nic i zje z tobą śniadanie.
Na skórze pojawiły się grube, bezbarwne krople potu. Były kleiste, ciągnęły się niczym świeża żywica albo lakier. Skleiły ci się palce.
Chusteczka przylepiła się do czoła, kiedy próbowałaś je zetrzeć. Więc dałaś spokój, ale chusteczka na razie została, przylepiona na amen, jak do karmelu.
Siedziałaś przy nim. Był zupełnie sztywny, nie można było wziąć jego ręki na kolana i gładzić, więc usiadłaś tak, żeby móc go przynajmniej dotykać. Czas płynął.
Schodziłaś na dół, do łazienki albo zrobić sobie herbaty, ale drzwi do pokoju Mikołaja pozostawały otwarte.
I wracałaś tam, żeby siedzieć przy łóżku i patrzeć z rosnącą trwogą, jak coraz bardziej upodabnia się do zasuszonego trupa. Jego ciało wydzielało kolejne warstwy kleistej ropy, która zastygała na nim zgrubieniami i soplami, niczym niechlujnie położony lakier. Wydawało się niemożliwe, żeby mógł się z tego obudzić. Nie miałaś pojęcia, co mu było, ale nie wyglądało to dobrze.
Ciężko było tak usiedzieć, jednak postanowiłaś ufać. Poza tym, mógł mieć rację. Pogotowie zabrałoby go gdzieś w noc, wyjąc i migając lampami, a w szpitalu gotowi byli stwierdzić zgon i pogrzebać żywcem albo wepchnąć do szpitalnego pieca krematoryjnego, bojąc się jakiejś epidemii. Powiedział, że jedynym zagrożeniem mógłby być niekompetentny lekarz. Nietrudno o to, jeżeli to taka egzotyczna choroba.
Położyłaś się dopiero nad ranem, a potem znowu czekałaś. I siedziałaś przy łóżku.
Rano ledwo przypominał człowieka. A pod zaschniętą skorupą ropy i dziwnej żywicy trudno było dosłyszeć rzadkie uderzenia serca.
– Nie wiem, czy mnie słyszysz. Na filmach zawsze chorzy na śpiączkę słyszą. Kocham cię, słyszysz? Jestem twoją kobietą. Nie wiem, co ci jest, ani co przeżyłeś, ale wróć do mnie. Tak długo czekałam. Nie umieraj, słyszysz? Zostań ze mną. Jestem twoją kobietą. Nie jestem już młoda, ale dzięki temu widziałam niejedno. Wiem, jak należy być z mężczyzną. Nie będę cię zanudzać swoimi humorami, ani wiecznie się czegoś domagać. A jeżeli zaśniesz pijany w parku, zwinę się w kłębek przy tobie. Tylko bądź przy mnie. Nie możesz odejść teraz, kiedy się wreszcie znaleźliśmy. Zostań ze mną, kochany.
Opowiadałaś mu przeróżne historie. Mówiłaś mu o sobie. Błagałaś go i zaklinałaś. Miałaś nadzieję że cię słyszy. Że w tym zasuszonym, zmienionym w ledwo rozpoznawalną skorupę ciele ciągle jeszcze bu – dum! Bije żywe serce. I że możesz go jak w baśni obudzić pocałunkiem.
Pękłaś dopiero drugiego dnia późnym wieczorem. Nie mogłaś po prostu siedzieć, patrzeć i pozwalać mu umierać. Zbiegłaś na dół, żeby, niech się dzieje co chce, dzwonić po pogotowie i – wszystko – im – wyjaśnię.
Telefon był głuchy. Martwy, jak atrapa teatralna. Równie dobrze mogłabyś przemawiać do porcelanowego kotka.
Za oknem w listopadowej nawałnicy wichura miotała odciętymi kablami, po których ciekły krople deszczu. Wędrowiec, który wiele już widział, nie pozostawiał żadnych spraw przypadkowi.
Wróciłaś więc na górę, by przynajmniej być przy nim, dalej mówić, zaklinać i prosić. Śpiewałaś mu piosenki. Po jakimś czasie zaczęłaś już bredzić ze zmęczenia i napięcia. Chciałaś tylko, żeby to się skończyło.
W końcu już tylko siedziałaś słuchając, jak wiatr szarpie drzewami, odzierając je z ostatnich liści, jak deszcz tłucze w dach i chlupocze w rynnie. Aż nadeszła wilcza godzina, pół do czwartej rano, na dnie nocy czarnej jak studnia, kiedy nie mogłaś dłużej powstrzymać opadających powiek.
Obudziło cię słońce i ból stawów po nocy spędzonej na krześle.
I jeszcze odgłos kapiącej wody.
Prześcieradło było kompletnie przemoczone, zlane litrami słonawego osocza, jakby pękł tu gigantyczny pęcherz.
A na łóżku leżał trup.
Musiał umrzeć, kiedy spałaś. Byłaś tego pewna, bo w lekko przechylonym na bok ciele, zastygłym w półsiedzącej pozycji, był tak doskonały zastygły bezruch, jaki dany jest tylko przedmiotom. Materii nieożywionej.
Chwyciłaś go w ramiona, a wtedy okazało się, że jest lekki, pusty, jak woskowy odlew. Wyglądało to, jakby pękł z tyłu długą poszarpaną szczeliną, a wszystko, co było wewnątrz, zamieniło się w płyn, który wsiąkł w materac, przemoczył prześcieradło i rozlał się na podłodze w wielką kałużę.
Nie byłaś zdolna do krzyku. Z gardła wydobył ci się tylko głuchy, nieartykułowany jęk, który ciągnął się bez końca. Wydawało się, że nigdy nie zabraknie ci oddechu.
A wtedy usłyszałaś, że na dole ktoś jest. Że chlupocze woda w wannie, ktoś chodzi, przestawia jakieś rzeczy, że gra radio.
Zeszłaś po schodach jak we śnie, święcie przekonana, że to wciąż koszmar, że koniecznie musisz się obudzić, ale nie wiesz jak. Wszystko, szpary między deskami podłogi, złoty kurz tańczący w promieniach słońca, było realne w najdrobniejszych szczegółach, ale przecież w snach tak bywa. To żaden dowód.
Trzasnęły drzwi do łazienki i wyszedł z nich smukły, najwyżej dwudziestoletni chłopak, z łysą głową, nagi, wycierający się ogromnym kąpielowym ręcznikiem.
– Musiałaś wejść, prawda? – odezwał się i wtedy poznałaś głos Mikołaja. – To takie proste. Poczekaj trzy dni. Nie, ty musisz włazić. Tak samo jak wtedy, kiedy wyjechałem. Musiałaś, kurwa, wleźć i grzebać mi w rzeczach. A mogło być tak pięknie.
W takich razach, kiedy człowiek w końcu odzyskuje władzę nad gardłem, strunami głosowymi i zdrętwiałymi mięśniami twarzy, to tylko po to, żeby wygłosić coś w rodzaju: „Co się stało?” albo „Co to znaczy?”
– Przecież mówiłem, że mi nic nie będzie – powiedział chłopak, który był Mikołajem. Zaczęłaś poznawać jego rysy. W gruncie rzeczy to była ta sama twarz, tylko o wiele młodsza. – Usiądź – dodał łagodnie.
Usiadłaś.
Ukląkł na wprost fotela i położył ci dłonie na udach. Był zbudowany jak Adonis. Szczupłe wyraźne mięśnie grały mu pod delikatną brzoskwiniową skórą, gładką niemal jak u dziewczyny.
– To zdarzyło mi się siódmy raz. Po raz pierwszy w roku tysiąc sześćset trzydziestym szóstym. Urodziłem się w tysiąc pięćset osiemdziesiątym trzecim. Tu nawet niedaleko. Koło Krakowa. Wtedy, za pierwszym razem, nie wiedziałem, co się dzieje. Obudziłem się w pustym dworze, służba uciekła, myśleli, że to zaraza. I całe szczęście, bo by mnie pogrzebali. Zemdlałem na widok lustra. Potem chodziłem goły, ale zabrałem trochę rzeczy, księgi, pieniądze, ubrania, wziąłem konia, podpaliłem Sędziwice i uciekłem. Dopiero później nauczyłem się, jak postępować. W pierwszym życiu byłem alchemikiem. Zwano mnie Cosmopolitą. Uczyłem się od samego Alexandra Setoniusa. Myślałem, że uzyskałem wreszcie azoth – mercurium philosophae. Eliksir życia. Potem przez jakieś dwieście lat usiłowałem to powtórzyć. Ale nic z tego. To raczej frustrujące. Próbowałem dać nowe życie kobietom, które kochałem, nawet zwierzętom. Nic. Czasem jeszcze to badam, ale ostatnio wydaje mi się, że jestem po prostu mutantem.