I mężczyzna, siedzący naprzeciwko. Wysoki, z przystrzyżoną krótko szpakowatą brodą i długimi włosami związanymi w harcap. Nie założył krawata. To oryginał, nie robi niczego, co mogłoby być oczywiste i banalne. Kołnierzyk białej koszuli ściągnął rzemieniem przytrzymanym srebrną broszą. Patrzy na ciebie z ledwo maskowanym zachwytem, oczy błyszczą mu w blasku ognia. Uśmiecha się. Sennie, jakby w zamyśleniu. Widział już niejedno. Dobrze rozumie, co tu się dzieje. Opowiada, żartuje. Wie, że nie wolno mu być zamyślonym ani nudnym.

Siedzi na wprost ciebie, z uniesionym kieliszkiem, uśmiecha się i łowi twój śmiech. Czasem wzrok lekko ześlizguje mu się w twój dekolt, tam gdzie piersi i błysk kropli złota na cienkim niczym nić łańcuszku. Obcy mężczyzna.

Nie ja.

Ale mnie już nie ma.

I dawno powinno się było tak stać jak dziś.

Widzi to, co i ja widzę. Że masz rozszerzone oczy i tajemniczy uśmiech na twarzy, kiedy go słuchasz, że podajesz się całym ciałem do przodu, że poprawiasz włosy, oblizujesz wargi.

Wasze palce spotykają się, kiedy sięgacie równocześnie po butelkę. Poważniejesz, ale na wargach błąka ci się cień tajemniczego uśmiechu. W oczach masz dziwny błysk, trochę filuterny, a trochę nieśmiały.

Pamiętam go.

I tęsknię.

Dwie butelki wina to nie tak dużo, zwłaszcza pod sutą kolację. Ale zupełnie wystarczy na pretekst.

Tańczycie. Do bluesów z winylowych czarnych płyt. Zawsze lubiłaś tańczyć.

Wasze wargi spotkały się po raz pierwszy przy „St. James Infirmary”. To piękna melodia. Ja też leżałem na zimnym stole, biały i martwy jak śnieg. Ale szpital nazywał się Wojewódzki Zespół Kliniczny w Nowym Targu. Nie nadaje się na bluesa. Szpital Świętego Jakuba – to jest nazwa.

Pewnie gdybyście byli młodsi, zrobilibyście to na dywanie przed kominkiem albo nawet na stole, zrzucając na ziemię srebra i porcelanę. Ale w pewnym wieku nie ma to jak stare, dobre, podwójne łóżko.

Kiedyś to było nasze łóżko. A potem przez długie lata twoje. Samotne, z jedną połową pustą i zimną. A teraz nagle nie jest już zwykłym sprzętem do spania.

Tak z boku to przypomina zapasy. Półmrok pokoju maskuje niedostatki waszych ciał. Nie widać piegów, przebarwień, fałd skóry, nie widać wieku, tylko dwoje ludzi. Dlatego nie pozwoliłaś mu zapalić górnego światła. Chciałaś czuć się pewnie i nie pamiętać, że piersi wyzwolone z miseczek stanika natychmiast zwisną na brzuch, że pośladki wypadną ci spod ciasnej lycry rajstop. Wcale mu to nie przeszkadzało, ale uszanował, że ty tak chcesz. Została tylko nocna lampka i w jej mdłym świetle widać po prostu ludzi, którzy całują się, głaszczą, splatają, jakby nadal tańczyli. Trochę to niezgrabne – jeszcze nie umiecie się nawzajem, jeszcze nie wiecie, o co temu drugiemu chodzi, nie domyślacie się, co zrobi za chwilę. Dlatego trochę przypomina to zapasy. Ale to się zmieni. To tylko kwestia wprawy.

Moja ukochana.

I jakiś facet. Taka jest kolej rzeczy. Cykl się obraca.

Zaplatasz mu nogi na plecach. Masz piękne stopy – smukłe i zmysłowe. Nic się nie zmieniły. Słychać twój jęk. Rytmiczne, głośne i wyraźne: „Och! Och! Och!” do wtóru wezgłowia stukającego o ścianę. To nie jest twoja zwykła reakcja. Po prostu od dawna bardzo chciałaś tak zrobić. Choćby jeszcze raz w życiu.

* * *

– Masz dużo blizn. – Irena leżała opierając mu się podbródkiem o pierś.

– Jestem stary. Nazbierało się.

Roześmiała się bezwstydnie i sięgnęła gdzieś nisko pod kołdrę.

– Nic na to nie wskazuje. Pocałował ją.

– To twoje czary.

Schody skrzypiały. Jeden stopień po drugim.

– Irytujący dźwięk. Jakby ktoś wchodził – powiedział Mikołaj i skręcił sobie papierosa. – Przez pierwsze noce kilka razy wyglądałem na korytarz.

– I co? Widziałeś kogoś? To stary dom. Drewno cały czas pracuje, nagrzewa się, stygnie, dlatego trzeszczy. Zawsze tak było.

– I zawsze drzwi się otwierały i zamykały? Spadały obrazki?

Ciemne oczy Ireny patrzyły na niego jakoś bez wyrazu.

– Boisz się?

– Raczej jestem ciekaw. Nigdy niczego nie widziałaś?

– Nie. I w każdym razie to nie mógłby być Roman.

– Dlaczego?

– Czułabym to. Wiedziałabym, gdyby tu był. Byliśmy ze sobą tak blisko, jak tylko mogą być ludzie. Kiedy zginął… – zabrała mu papierosa, zaciągnęła się i oddała -…kiedy zginął, czułam, jakby została mnie najwyżej połowa. Chyba dlatego nigdy stąd nie wyjechałam. Marzyliśmy o tym domu. To było nasze miejsce. Nie mogłam go zostawić. Zawsze bym się już tułała.

– Tułacze życie nie jest takie złe – roześmiał się.

– Jak dla kogo. W końcu trzeba znaleźć jakieś swoje miejsce. A moje jest tutaj.

Milczał. Irena patrzyła na jego twarz pomalowaną czerwonym blaskiem żaru.

A potem znowu się kochali. W zupełnych ciemnościach, gdzie istniał tylko dotyk, ciepło i zimno, gładka powierzchnia skóry albo jedwabiste muśnięcia włosów.

– Nie wyjeżdżaj – poprosiła w tych ciemnościach. – Zostań jeszcze trochę. Ze mną.

– Chcesz? Nie za późno dla nas?

– Za późno żeby zwlekać. Co szkodzi spróbować? Nie mamy przecież nic do stracenia. Poza sobą.

– Więc zostanę.

Schody przestały skrzypieć. Trzasnęły drzwi.

Opowiedziała mu o motylach kilka dni później. Właściwie sam o nie zapytał, oglądając jej obrazy.

– Usiłowałam je oswoić. Pierwszego na obrazie, który malowałam tamtego dnia. Wróciłam do niego chyba z miesiąc po pogrzebie. Przedtem nie byłam w stanie niczego robić. Musiałam zacząć malować, żeby nie oszaleć. Właściwie zmusili mnie do tego. To był pejzaż. Taki spokojny, wiejski, kwintesencja letniego wieczoru. Banalny obrazek, mnóstwo kwitnących łąk, snopy, wysadzana drzewami droga. Bogaci ludzie kupują takie bohomazy, żeby powiesić je w salonach. Wtedy też istniały galerie. Tylko światło było ciekawe. Żółtozłoty, letni zmierzch, zawsze chciałam go oddać. Nie mogłam tego skończyć, nie byłam w stanie narysować niczego tak pogodnego, więc domalowałam tego przeklętego motyla. Nie tak, jakby należał do pejzażu, ale iluzjonistycznie – jakby należał do naszego świata i siedział na płótnie. Był czarny, złowrogi i rzucał cień. Potem malowałam inne rzeczy, w tamtym okresie głównie jakieś mroczne i surrealistyczne, ale czarne motyle zawsze gdzieś się plątały. Zrobił się z nich taki mój znak firmowy. Chciałam w ten sposób zakląć omen.

– Co się stało z tym pejzażem?

– Poszedł do ludzi. Nie mogłam na niego patrzeć. Ktoś mi mówił, że widział go u kogoś w biurze. Potem ten facet zginął w wypadku. Mam nadzieję, że nie przez ten obraz.

– A inne?

– Niektóre widziałeś. Większość się sprzedała. Ale jednego nie sprzedam.

– Którego?

Nazywał się „Ikar”. Przedstawiał sylwetkę mężczyzny ze skrzydłami, strzaskaną jak posąg. Biały, o strukturze marmuru, ale stłuczony niczym porcelanowa figurka, która runęła na posadzkę. Rozbite kawałki były jednak rozpoznawalne. Dłonie, tors w kilku kawałkach, skrzydła, zwrócona ku niebu twarz. Nie nijaka grecka maska posągu, ale charakterystyczna twarz mężczyzny z pionowymi zmarszczkami wokół ust. Na oczach postaci siedziały czarne motyle. Podłoże, na które runął, również było usiane motylami o skrzydełkach jak płatki sadzy. Dywan z motyli.

Mikołaj palił papierosa i patrzył w milczeniu.

– To Roman?

– Najlepszy portret, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Próbowałam zakląć w niego całą swoją żałobę. Wszystko, co chciałam opowiedzieć o tym mężczyźnie. Zatrzymać to.

Takie epitafium. A odkąd go namalowałam, zrobiło mi się naprawdę lżej. Zaczęłam żyć. Chyba dużo zawdzięczam temu kawałkowi płótna. Pokiwał głową.

Dni znalazły swój rytm, w miarę jak zaczęli naprawdę żyć razem. A jednak Irena nie dowiedziała się o Mikołaju niczego. Opowiadał jej tysiące historyjek, aż wydawało się niemożliwe, żeby przeżył to wszystko, ale nie mówił niczego z rzeczy naprawdę interesujących dla kobiety. Nie opowiadał o związkach, relacjach i powiązaniach. A nade wszystko nigdy nie udzielił zadowalającej odpowiedzi na pytanie, przed czym ucieka. Nawet tego, z kim się rozstał, ani po co wyjeżdżał. Skwitował krótko: „Interesy”. Ani dlaczego zaszył się w jej samotni.