Słyszała, jak otworzył sobie drzwi, słyszała jego kroki w sieni i w kuchni. Malowała.

Wstała, żeby go obojętnie przywitać, dopiero kiedy otworzył podwójne drzwi do przechodniego salonu.

Nie wiadomo jak to się stało, że trzeci krąg lędźwiowy wybrał sobie właśnie ten moment, (jeszcze tego rana pomyślała, że to dobrze, iż od tak dawna nie rąbnęły jej krzyże, zawsze wtedy tak się dzieje.) Uczucie było takie, jakby kręgosłup złamał się niczym spróchniała gałązka. Zgięło ją w pół, nogi załamały się bezradnie. Zupełnie jak gdyby ktoś przerąbał grzbiet Ireny kantem łopaty. Ból zapalił przed oczami krwawe kręgi i snop srebrnych iskier. Nie upadła jak długa tylko dlatego, że złapała się za poręcz schodów, tuż za drzwiami werandy. Miała iść majestatycznie i nieco obojętnie przez salon, a zamiast tego klęczała w sieni, zwinięta w kłębek u stóp schodów.

Pierwszy wybuch ostrego bólu przygasł i roztopił się w chmurze mdlącego, tępego cierpienia, które tak doskonale znała. To było jak uderzenie rozpalonym bełtem z kuszy, w sam dół pleców. Teraz czuła, jak nadal tkwi głęboko pogrążony w ciele, gorący i żelazny. Wiedziała, że jeżeli spróbuje się wyprostować albo choćby poruszyć, natychmiast o sobie przypomni kolejną eksplozją ognia. Chciało jej się płakać ze złości i upokorzenia.

Powoli wspięła się po poręczy i jakoś stanęła na nogach, pokręcona i przygięta niczym Quasimodo. Rwało przez plecy, pośladek i udo, wszędzie, gdzie docierał podrażniony nerw.

– Co się pani stało?! – Miał na sobie rozpięty płaszcz, a w ręku wypchaną, niewielką aktówkę.

– Nic – wycedziła Irena przez łzy. – To krzyż… Zdarza się. Wezmę proszek… Przejdzie.

– Nie. – Usłyszała stanowczy głos. – Samo nie przejdzie.

A potem uniesiono ją, ostrożnie ale stanowczo, dalej przygiętą do ziemi, w jakiejś kretyńskiej pozie. Poczuła, jak bierze ją na ręce, lekko i delikatnie, żeby nie urazić biednych korzonków, zakleszczonych boleśnie pomiędzy poprzestawianymi kręgami.

Położono ją na dużej kanapie, a potem, po namyśle, przeniesiono na dywan. Gdyby nie przeklęty ból, który zatopił cały świat, byłoby to bardzo przyjemne.

Pozwoliła się układać na brzuchu, jedną rękę wyciągnął jej gdzieś nad głowę, drugą ułożył wzdłuż ciała, poczuła jego dłonie na udach, kiedy układał jej nogi. Silne ręce. Twarde, chłodne i suche. Podciągnął jej jedno kolano dosyć wysoko, potem odszedł, żeby zdjąć płaszcz i rzucić go na fotel.

A potem poczuła jego ręce wędrujące stanowczo i badawczo wzdłuż kręgosłupa. Jakoś twardo, kostkami albo kciukami. Wymacał wszystkie kręgi, aż do dołu pleców, a potem poczuła bolesny ucisk, to tu, to tam. Za każdym razem dźgało ją jak rozpalonym szydłem. Nacisnął gdzieś, zabolało jak diabli. Irena krzyknęła.

– Co pan robi? Uszkodzi mi pan kręgosłup!

– Spokojnie – powiedział stanowczym, lekarskim tonem. – Proszę się rozluźnić i nie kręcić głową.

Nacisnął jej obolały, opuchnięty bólem kręgosłup lędźwiowy w kilkunastu punktach naraz. Potem jeszcze raz, gdzieś obok w kierunku miednicy. A potem stanowczo ujął jej biodra i wepchnął w środek pleców kolano. Rozległ się chrupot, który poczuła aż w czaszce. Kręgosłup Ireny wrzasnął. Ból eksplodował i rozwiał się jak chmura. Znikło nawet mdlące, zapalne ćmienie. Nie było bólu, tylko jedwabista ulga.

Irena jęknęła z ulgi i rozkoszy, i zwiotczała na dywanie, bojąc się nawet poruszyć.

Mikołaj pociągnął ją lekko i stanowczo za nogę, po czym ułożył w innej pozycji. Poddała się temu, z uczuciem, że nie dzieje się nic erotycznego. Jego dotyk był stanowczy ale rzeczowy, jak fizjoterapeuty albo nawet weterynarza.

Pozwoliła ugniatać sobie badawczo kręgosłup, kawałek po kawałku, na całej długości, w środku coś chrupotało, trzaskało i skrzypiało, ale chyba układało się prawidłowo. W końcu oplótł jej głowę jakimś skomplikowanym chwytem i nagle pociągnął w górę i przekręcił. Przeraziła się słysząc trzask kręgów, ale wtedy poczuła, jakby wszystkie od góry do dołu ułożyły się nagle równo, niczym padające kostki domina.

Nic już nie bolało.

– Proszę – powiedział Mikołaj. – Może pani wstać.

Podał jej rękę, ale wstała normalnie, z ulgą. Przeszło.

– Nic mi nie jest! – zawołała. – Normalnie trzymało przynajmniej przez tydzień! Gdzie się pan tego nauczył?

Machnął ręką.

– W Japonii. Nieważne. Może pani chodzić normalnie. Postrzał nie wróci, ale nie pozwolę pani dzisiaj stać przy kuchni. Bardzo proszę mi pozwolić zrobić kolację. Zapraszam panią.

Irena przeszła kilka kroków godnie i prosto, jak modelka, tak, jak miało być. Jak dobrze było stać i chodzić bez bełtu tkwiącego pomiędzy nerkami. Mikołaj zabrał płaszcz i jakby ukradkiem, zgarnął ze stolika dziwną teczkę. Zrobił to dyskretnym ruchem kieszonkowca i natychmiast schował pod przewieszony przez rękę płaszcz.

– Zaraz wracam. Pozwoli się pani zaprosić na kolację?

– Pozwolę – odpowiedziała łaskawie, starając się, żeby zabrzmiało to naturalnie.

Siedziała w kuchni i patrzyła, jak po raz pierwszy od wielu lat mężczyzna kroi tu, sieka, obiera, gotuje i przyprawia. Kupił mnóstwo rozmaitego jedzenia, które leżało teraz artystycznie na drewnianym stole, jak na holenderskiej martwej naturze.

Półmisek wielkich krewetek, obok pęczek koperku i kawał mięsa, piękny biały por zakończony kitą liści, jak w herbie Walii, kaczka, główki czosnku, grzyby. Patrzyła na ten stół ze sceptycyzmem. Romek zrobiłby w takich okolicznościach jajecznicę, w której się specjalizował, umiał też wrzucić kiełbasę do wrzątku albo na patelnię, albo odgrzać mrożonkę. W tamtych czasach w zasadzie nie było gotowych potraw, więc jeżeli wyjeżdżała, żywił się kanapkami i zupami z proszku albo chodził do gospody w Płocicznie, gdzie jadał podejrzany bigos lub mielone.

A ten – proszę. Z grubej rury. Zupa z raków Bisque d’ecrevisses. („Nie było raków, więc zastosujemy langustyny”), a potem mostek cielęcy nadziewany z nerką, zapiekane puree z kartofli i sałata. Na deser – lody z gorącym sosem jagodowym.

Nic nie powiedziała, tylko patrzyła jak nóż miga w jego dłoni, skacze po desce siekając szalotki i marchewkę, tak szybko, że wyglądał niczym ostrze sieczkarni. Woda wrzała w garnku, pachniało czosnkiem rozgniecionym ostrzem noża na płask. Krewetki wylądowały we wrzątku, Mikołaj ucierał masło z żółtkami, siekał pietruszkę, tłukł na mąkę skorupki krewetek w moździerzu. Większość jej mosiężnych i żelaznych eksponatów kuchennych, które przez lata były tylko ozdobami, nagle wylądowała na stole i znalazła zastosowanie. Nawet nie spojrzał na mikser, tylko ubijał pianę starożytną trzepaczką, wątróbkę dziabał zdjętym ze ściany wygiętym tasakiem.

Opowiadał o historii i urokach współczesnej cywilizacji. I mięsie.

– To jest moja metoda na pogodę ducha. Cieszę się takimi drobiazgami: na przykład zawsze mamy świeże mięso. Wie pani, że tak jest dopiero od niedawna? Od kilkudziesięciu lat. Przez setki lat, jeżeli już jedzono mięso, to świeże było najwyżej przez parę dni. Potem zawsze śmierdziało albo przynajmniej zalatywało. Stąd wziął się obyczaj przyprawiania. „Pieprzno i szafranno, moja mościa panno”. Bo wiecznie cuchnęło. Bez przypraw nie dało się tego jeść. A teraz – proszę. Przyprawiam, żeby wydobyć aromat z potrawy, a nie żeby zabić smród. Czasem powinniśmy doceniać takie rzeczy jak lodówka albo choćby wanna.

Irena pociągnęła łyk wina. Ciężkie, słodkawe, o korzenno – wiśniowym zapachu. „Xeres Amontillado”. W kuchni królowały zapachy, światło i życie. Stukał nóż, skwierczał tłuszcz w rondlu. Chciałaby, żeby tak mogło już być zawsze. Codziennie.

– Chce się panu tak męczyć? – spytała z ledwo skrywaną kokieterią.

Gotuję dla pani. Jak mogłoby mi się nie chcieć. Kolacja z piękną kobietą to jedyny i najlepszy powód. Taki jest sens gotowania. To hołd. Sam tylko napychałbym brzuch. Zjadłbym coś prosto z puszki. Dobra odpowiedź.

Pewnie, że się przebrałaś do tej kolacji. Cyc uniesiony w ciasnym staniku, kropla „Opium” wtarta w szyję pod uchem, szpilki, błysk opiętego lycrą uda w rozcięciu spódnicy. Płomienie strzelające w kominku, blask świec przefiltrowany przez rubinowy płyn w kieliszku.