Wstał i poszedł na górę, lekkim, sprężystym krokiem, nucąc do muzyki, która leciała z radia. Nawet pogrążona w kompletnym stuporze nie mogłaś się powstrzymać, żeby nie patrzeć na jego szczupłe pośladki.

Kiedy weszłaś na górę przywitał cię potrójny błysk flesza z małego srebrnego aparatu. Odłożył go i wrócił do przerwanego zajęcia.

Klęczał przy rozpiętej torbie grzebiąc wśród ubrań. Znalazł już skarpetki, dżinsy, koszulkę i gruby czarny golf. Patrzyłaś tylko, pogrążona w osłupiałym milczeniu.

– Zawsze tak jest. Za każdym razem – powiedział gderliwie. – Kupuję sobie nowe ciuchy, ale kiedy jestem taki stetryczały, kupuję jakieś niemodne gówna. Próbuję i nigdy nie umiem wybrać niczego zajebistego. Potem ubieram się i wyglądam jak łoś.

– Co teraz zrobisz? – spytałaś. Właściwie usłyszałaś własny głos.

– Mam już dokumenty. Rewelacja. Musiałem odtworzyć, jak będę wyglądał i koleś zrobił mi to komputerem. Zupełnie podobnie wyszło. Potem musiałem wynająć jednego łosia, wyglądającego jak ja teraz, i zrobić mu fotki. Papiery wyszły za – je – biś – cie! Czadersko! No, co? Sprzedam tego saaba i kupię coś bardziej odczapowego. Nie wiem, co będę robił. Na wiosnę pojadę na południe. Może do Grecji albo do Włoch. Laski, retsina, tańce na plaży, surfing… wakacje. Należy mi się. A potem się zobaczy. Mam kasę, jak mi się zacznie za parę lat nudzić to coś wymyślę. Może otworzę jakąś agencję reklamową? Na razie – imprezy! Klubing! Czad! Laski! Hyyyp! – Wydał z siebie jakiś idiotyczny okrzyk na wdechu, wytrzeszczając oczy. Nie był już stateczny i zmęczony życiem. Rozsadzała go energia i chciało mu się wygłupiać. Miał przecież dwadzieścia lat.

– To… nie zostaniesz ze mną? – Głupie pytanie, ale musiałaś je zadać.

– A co ja bym z tobą robił, mamuśka? – zapytał łagodnie, ale poczułaś, jakby chlusnął ci wrzątkiem w twarz. – Zapleśniałbym tu. Gdybyś tylko nie wlazła do tego pokoju… Gdybyś zrobiła, jak cię prosiłem… – Naprawdę był smutny. Zrozumiałaś wtedy, że nie jest zły, po prostu jest jedyny. I nie może ryzykować. I dał ci szansę. Kiedy był jeszcze Mikołajem.

Skoczyłaś na dół najszybciej jak mogłaś, ale nie miałaś szans. Miał najwyżej dwadzieścia lat i poruszał się błyskawicznie jak pantera.

W ostatniej chwili zrozumiałaś, że tamten motyl widziany na szybie naprawdę musiał być czarny. I że to nie był jego motyl, ale twój.

Masz rację. Był twój. Sam ci go wysłałem. Tak długo na ciebie czekałem. A teraz też jestem wreszcie wolny. Odejdziemy razem.

20 marca 2003

EPILOG

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć

Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele

Gdy wszystko skończy się jak myślałem

Wrzuć mnie do morza – stąd przyjechałem

Bim – bom ba bim – bom

Skąd wiedzieć wszystko komu bije dzwon…

„Komu bije dzwon”

Kazik Staszewski i Kult

Kiedy wyszedł ze sklepu z magią, przestało padać. Nad miastem zapadał mokry, brunatny mrok. Idzie zimna, mglista, listopadowa noc. Noc, która się nie kończy. Czas, kiedy budzą się jesienne demony.

Białowłosy, czerwonooki szaman miejski odprowadził go do drzwi sklepu.

– To wszystko, co mogę na razie poradzić – powiedział. – Szukaj kobiety o czarnych włosach i jasnych oczach. Poznasz ją. Będzie wyglądała jak ta, której przez całe życie nie znalazłeś, aż zwątpiłeś, że w ogóle istnieje. Szukaj jej we wszystkich miejscach, które są dla ciebie ważne i piękne. Ale nie podchodź do niej pierwszy. Sama przyjdzie. To powinno pomóc.

– A wtedy odzyskam pracę, będę miał gdzie mieszkać? Odzyskam przyjaciół?

– Wtedy odnajdziesz swoją drogę. Jeżeli nie, wróć do mnie. Zawsze możesz wrócić do szamana miejskiego, jeżeli jego działania nie skutkują.

– Nie chcesz pieniędzy?

– Jeszcze ci nie pomogłem. I jeszcze nie masz mi czym zapłacić.

Jacek odwrócił się i poszedł.

Znowu zaczęło kropić. W wieczorny mrok miasta wpełzła mgła. Szedł przez miasto, które w tym wilgotnym mroku sprawiało wrażenie zdychającego smoka. Ciemne okna, sklepy zamalowane farbą, napisy „Likwidacja”. No dobra, recesja. Ale czy w śródmieściu naprawdę nic nie było w stanie prosperować? Naturalnie, nie wszystkie sklepy były zamknięte i nie we wszystkich oknach czaił się mrok. To efekt okularów. Kiedy zaczynasz je nosić, wydaje się, że świat jest pełen okularników.

Jacek Wólecki był zmęczony. Jego świat rozpadał się, a on wędrował przez zgliszcza, rzucony na pastwę demonów, o których opowiedział mu sprzedawca ze sklepu z magią. Nie był w stanie uwierzyć. Nie znosił wszelkich paranormalnych głupot.

Na razie chciał się wykąpać i wyspać. Jednak nawet i z tego nic nie wychodziło.

Po pierwsze, nie było ciepłej wody.

Dobra – przyjmijmy, że sprzedawca go zahipnotyzował i naopowiadał głupot. Może wdychanie tego paskudztwa, które palił, wywołało takie wrażenie. Ale dlaczego prześladował go nagle taki konsekwentny, niezrozumiały pech?

Nie mógł nawet oglądać telewizji. Kabla już nie miał, bo jakiś nadgorliwy kretyn pozbawił go jednym ciachnięciem nożyc dostępu do świata. Kaloryfery jeszcze nie zaczęły grzać i zrobiło się wściekle zimno.

Lodówka świeciła pustkami. Nocny sklep zamknęli – zauważył to już idąc z przystanku. Nie było nawet soku. Jego ukochany sok mango z acerolą właśnie przestali produkować, a w kartonie kupionego kiedyś z przymusu innego napoju nie było już ani kropli.

Mógł tylko zwinąć się w kłębek w łóżku i szukać zapomnienia we śnie.

Problem w tym, że Jacek był niepoprawnym optymistą. Kiedy sprawy szły źle, zawsze przecież były jeszcze proste radości życia. Zawsze było niebo nad głową, las, jeziora, zastawiony piwem krzywy stół w jakimś pubie i towarzystwo kumpli. Zawsze istniał smak kanapki z szynką i makaronu po bolońsku, książki – mnóstwo rzeczy. Była turystyka, chatka na stoku Kadzielnicy, plecak, szlak pod podeszwami butów. Las. Przez całe życie chował się wśród takich prostych radości i w końcu przecież sobie radził.

Rano zdążył ogolić się w zimnej wodzie i pomyśleć, że do śniadania poczyta „Podróżnika”, kiedy uświadomił sobie, że pismo przestało wychodzić. A ze śniadaniem też nie było się co śpieszyć, bo nie miał potem już dokąd pójść. Przecież nie było już sklepu. Nie będzie już zapachu kleju i goretexu, nie będzie wielogodzinnych rozmów z Kefirem i Gwizdkiem.

Postanowił do nich zadzwonić, ale żaden nie odpowiadał. Uświadomił sobie, że Paweł dał mu odprawę ukradkiem, więc pewnie tamtym nie. Poza tym, pewnie nie uwierzyli, że tak samo nie wiedział o likwidacji jak oni. Był w końcu kierownikiem, więc kto by uwierzył? I pięknie. Dwóch kumpli mniej.

Jeszcze jedna pozycja w bilansie strat.

Zyski – zero.

Tak naprawdę nie był w nastroju, żeby czytać książki albo słuchać muzyki, ale musiał cokolwiek ze sobą zrobić, więc dowiedział się, że nie jest już właścicielem odtwarzacza kompaktowego i że Magda, pakując się, zwinęła także wszystkie jego płyty oraz precyzyjnie wydziubała z półek jego ukochane książki, włącznie z „Profesorem Tutką”, którego nie znosiła, „Trzema panami w łódce”, opowiadaniami Sakiego, nie darowała nawet Szwejkowi.

Jacek został bezpowrotnie ograbiony.

W końcu poddał się, założył zimową kurtkę i poszedł szukać kobiety w czerwonym płaszczu, tak jak mu kazał szaman. Pewnie, że to było głupie, ale co mógł zrobić innego?

Pierwsze miejsce, które wydało mu się istotne, to był park. Niezbyt wielki skwer, prawdopodobnie bardzo stary, z mnóstwem ozdobnych krzewów i stawem pełnym kaczek. Wprawdzie o tej porze roku było w nim równie paskudnie jak gdzie indziej, ale pojechał z obowiązku.

Przywitał go jazgot pił spalinowych, którymi cięto stuletnie drzewa, łoskot gąsienic koparki, która wykopała pośrodku ogromną wyrwę. Wszędzie leżały pnie, kopce brunatnego błota i stosy jakichś monstrualnych żółtych rur. Pośród tego wszystkiego dreptały zrozpaczone i wstrząśnięte kaczki, złorzecząc ochryple.