Nasłuchiwałaś trwożnie, słysząc jak woda chlupocze w wannie, sprawdzając czy nie zapada tam podejrzana cisza, oznaczająca, że leży zanurzony w purpurze, z jedną ręką wywieszoną na zewnątrz, a krew kapie mu z palców na leżącą na podłodze starą brzytwę.
Jednak nic takiego się nie działo.
Oczywiście że nie chciałaś znaleźć w swoim domu trupa. Nie chciałaś pogotowia, policji, śledztwa, plotek, mozolnego poszukiwania rodziny i tak dalej. Ale zaczęło do ciebie docierać, że chodzi też o niego. Nie chciałaś, żeby coś mu się stało. Nie wiedziałaś skąd przybył, czego chciał, przed czym uciekał, ani dokąd zmierzał, ale wiedziałaś, że nie chcesz, żeby umarł.
Obserwowałaś go.
Czasem wychodził z domu i krążył po okolicy. Bez celu i bez słowa. Chodził po lesie, wędrował ścieżką dookoła jeziora i patrzył w milczeniu na wodę. Często siadał – na zwalonych pniach, na pomoście albo na krześle, które wyrzeźbiłem na wzgórzu z pnia starej gruszy, spalonej przez piorun. Siadał i patrzył przed siebie w głębokim, bezbrzeżnym zamyśleniu.
Lubiłem ten fotel.
Grusza stała samotnie, na wrzosowisku. Kiedy umarła pewnej wiosennej burzy, wziąłem łańcuchówkę, topór ciesielski, dłuta i ośniki, i przerobiłem ją na wpuszczony korzeniami w ziemię głęboki tron, z którego widać było lekko nachylone zbocze oprawione po bokach w ściany sosen, nadbrzeżne krzaki, a w dolinie jezioro otoczone lasem. Od strony domu rosną krzaki głogu, więc nie tak łatwo go wypatrzyć. Ale znalazł go i natychmiast zrozumiał, dlaczego go wyrzeźbiłem. Wystarczy raz zobaczyć widok, który się stamtąd rozciąga. Wystarczy rozeprzeć się na wygładzonym drewnianym siedzisku, znaleźć wszystkie oparcia i wgłębienia dokładnie tam, gdzie powinny być.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś jego sylwetkę w moim fotelu, po plecach przebiegły ci lodowate ciarki, bo to wyglądało, jakbym znowu tu usiadł. Dobrze znałaś ten widok. Jeżeli dostałem chandry, tęskniłem za górami, pokłóciliśmy się albo miałem jakieś kłopoty, było wiadomo, że tutaj można mnie znaleźć. Ale nigdy nie przychodziłaś na wzgórze, żeby się dalej kłócić, nigdy nie żądałaś tutaj wyjaśnień, ani mi nie mówiłaś, żebym wziął się w garść. To miejsce uważałaś za mój absolutny azyl. Respektowałaś to. Jeżeli poszedłem na wzgórze, rozmowa była skończona. Siedziałem tu godzinę albo dwie i czułem, jak cały smutek, gniew, tęsknota i rozgoryczenie wchodzą w fotel i spływają korzeniami do ziemi, tak jak kiedyś spłynęło tam kilka milionów woltów Boskiego gniewu. Siedziałem tyle, ile było trzeba. Kiedyś trwało to całą noc.
A potem schodziłem i wszystko było w porządku.
Ale nigdy nie siadywałem na nim w czasie burzy.
Wtedy właśnie go zobaczyłaś, podczas może ostatniej burzy tego roku. Jesienna burza. Rzadkie zjawisko, dziwnie złowrogie i jakby nie na miejscu. Siedział tam, w swoim kapeluszu i czarnym płaszczu lśniącym od deszczu, na tle chorego, brudnożółtego nieba. Palił jednego ze swoich skrętów i patrzył na jezioro. Nie mogłaś oderwać wzroku, przekonana, że za chwilę jego wparta w drewniany tron postać połączy się z niebem oślepiającą ognistą żmiją, a potem do wtóru upiornego trzasku stanie w błękitnym ogniu. Starzec na płonącym tronie, niczym prasłowiański władca podczas pogrzebu.
Ale nic takiego się nie stało.
Na co dzień był raczej pogodny, ale i tak rejestrowałaś wszystko, co robi, z rosnącym zaciekawieniem. Wiele rzeczy przyciągało uwagę.
To, jak skręcał papierosy, wyjmując z miękkiego staroświeckiego woreczka z cienkiej skóry drobno cięty tytoń, przypominający suszony mech. Zbierał najdrobniejsze okruszyny i starannie, z namaszczeniem układał je na bibułce, a potem machinalnie, nie patrząc, skręcał jedną ręką równego papierosa, jak prosto z pudełka.
To, jak jadł. Układał na kolanach serwetkę, starannie ujmował sztućce, dzielił jedzenie odmierzonymi, precyzyjnymi ruchami. Wszystko jedno czy podano kotlet, warzywa, czy zupę, można było go filmować i pokazywać adeptom szkoły dyplomatycznej. Jednak kindersztuba była czymś, czego można byłoby się spodziewać po kimś w jego wieku. Co innego, kiedy jadł sam. Wtedy najchętniej trzymał jedzenie w ręku, odcinał sobie małe porcje i podnosił do ust na końcu noża. Nie robił kanapek, nie przekładał chleba wędliną, tylko wszystko jadł osobno, po kawałku raz z tego, raz z tamtego. Lubił grube kromki, pokaźne kęsy mięsa, kostki sera, i jadł je w ten sposób, jeżeli mu nie towarzyszyłaś, a tylko ukradkiem zerkałaś zza drzwi albo widziałaś jego odbicie w szkle kredensu. Nigdy sam nie kroił pieczywa, tylko odłamy wał kawałki. Po jego posiłku bochenek wyglądał, jakby obgryzł go koń, ale nic nie mówiłaś. I zawsze wydziobywał wszystkie okruszyny chleba. Jeżeli wziął przygotowaną kromkę albo ułamał sobie kawałek, starannie zbierał z talerza wszystkie drobiny pieczywa i zjadał.
Kiedy rozmawialiście, sprawiał wrażenie, że wiedział wszystko o wszystkim i że zobaczył już wszystko, co warto obejrzeć na świecie. Na każdy temat mógł opowiedzieć ciekawostkę, ale nie sprawiał wrażenia pozera. Mógł zaśpiewać nagle japońską piosenkę albo wpleść przysłowie w suahili, ale u niego było to jakoś naturalne. Nigdy nie miałaś wrażenia, że się popisuje.
Intrygował cię coraz bardziej.
Pewno dlatego, kiedy nagle wyjechał na kilka dni, złamałaś wszystkie swoje zasady i zakradłaś się do jego pokoju. Nigdy nie byłaś wścibska i zawsze miałaś najwyższy szacunek dla prywatności. Najprostszy sposób, żeby stracić u ciebie twarz, to oddać się pełnemu świętego potępienia obgadywaniu innych. Plotki napełniały cię oburzeniem, czytanie cudzych listów – wstrętem. Zgrzytałaś zębami, oglądając programy talk – show. Ale tym razem – to było coś innego.
Jak każde złamanie własnych praw, to też przyszło stopniowo. Najpierw poszłaś do jego łazienki, żeby zaopatrzyć ją w papier toaletowy i czyste ręczniki. Łazienka to miejsce, gdzie wiele można się dowiedzieć o człowieku, który jej używa. Kosmetyki poustawiane wokół umywalki mogą ujawnić skrywany narcyzm albo hipochondrię. Zwłaszcza z biegiem lat. To zbladło, tamto obwisło, więc zastosujemy nowy, rewelacyjny krem. Człowiek obrasta w istną drogerię. Reklamują specyfiki a to przeciw łysieniu, a to przeciw zmarszczkom, każdy wie, że nie działają, ale co szkodzi spróbować? A wraz z upływem kolejnych lat drogeria stopniowo zamienia się w aptekę.
Mikołaj mył się szarym mydłem. Zwyczajnym, pachnącym ługiem niczym garbarnia. Dają takie chyba w wojsku albo w więzieniu. Miał też przedpotopowy zestaw do golenia: miseczkę do mieszania mydła, pędzel z borsuczego włosia i brzytwę. Niepraktyczne i bardzo stare. Wszystko było solidnie zużyte, ale nie miało tej dziwnej, chorej patyny jak przedmioty stojące w sklepach z antykami, zazwyczaj sztucznie reanimowane ze stanu kompletnego rozkładu. Te były po prostu dobrze zachowane. I kiedyś chyba wytworne. Miseczkę wykonano z jakiegoś czerwonawego kamienia, uchwyty pędzla i brzytwy zrobiono z palisandru i oprawiono metalem, który przypominał złoto. Na ostrzu brzytwy wygrawerowano „Corrado Toledo” i znaczek z dwiema skrzyżowanymi szpadami. Woził to chyba z przyzwyczajenia albo na wszelki wypadek, bo przecież nosił brodę, którą przystrzygał szpiczastymi, chyba chirurgicznymi nożyczkami. Prócz tego miał jeszcze sporą metalową piersiówkę, ozdobioną herbem ze złota i emalii. Też była stara, chyba srebrna, na boku znajdowało się wąskie wgniecenie. Wyjęłaś korek i poczułaś dziwny, korzenny zapach wody kolońskiej. Niepodobnej do niczego, co można kupić w sklepie.
To chyba wtedy, siedząc na wannie z tą butelką w dłoni, zorientowałaś się, że nie chcesz, żeby wyjechał.
Poruszał się po domu cicho jak kot i dyskretnie, rozsiewając tę egzotyczną woń przywodząca na myśl dżunglę, ale był. Był tak bardzo i ewidentnie. Był, jeżeli nie mogłaś odkręcić słoika i był, kiedy zirytowała cię telewizja albo gazeta. Po prostu był gdzieś obok, gotów opowiedzieć coś, co ustawiało twój gniew na świat albo smutek we właściwych proporcjach.