Skończyło się.
Mała stękała tak jeszcze raz nad ranem i za każdym razem kończyła niskim, pierwotnym jękiem. Wcale cię to nie podniecało, tylko wpędzało w tęsknotę i przygnębienie.
Ale nie potrafiłaś nie nasłuchiwać.
A którejś nocy usłyszałaś te same miarowe okrzyki dobiegające z innej części domu, z pokoju, w którym mieszkała druga para. Identyczne piski, tej samej drobnej blondyneczki w drucianych okularach, które już miałaś wryte w pamięć.
Rano wszyscy siedzieli przy śniadaniu jak zwykle, śmieli się i gruchali do siebie.
Wtedy właśnie przyszło ci do głowy, że już nie rozumiesz świata.
Dom płynie przez noc skrzypiąc jak żaglowiec, zaplątany w mgłę i głęboką aksamitną ciszę. Wiesz, że pod tym samym dachem śpi inny człowiek, ale niczego nie słychać.
W korytarzu z łomotem spada nagle obrazek. Gwóźdź nadal solidnie tkwi w ścianie, ale ramka ze zdjęciem wystylizowanym na lata dwudzieste, na którym siedzimy w sztywnych staromodnych pozach pod gankiem, leży na podłodze.
Nie drgnęłaś nawet.
Przyzwyczaiłaś się.
Trudno powiedzieć, jak to się właściwie stało, że Irena zaczęła śledzić swojego gościa. Zaczęło się od przypadku. Postanowiła pójść na grzyby. Trochę dlatego, że zamarzył jej się kolejny wieniec suszonych prawdziwków wiszący na okapie nad kuchenką, a trochę dlatego, że rozbudziła się kompletnie o wpół do szóstej rano i leżała w gorącej, nieprzyjemnej pościeli nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Szczerze mówiąc, w listopadzie szansa na znalezienie grzybów była już niewielka, ale co szkodziło spróbować.
Założyła spodnie, sweter, przeciwdeszczowy płaszcz i gumiaki, zabrała kobiałkę i nóż. Odczekała, pijąc kawę, aż zrobi się przynajmniej szaro, i poszła do lasu.
Zaczynał się tuż za ogrodzeniem, od kępy brzóz, przetykanych jałowcami i rzadkimi, pokręconymi sosenkami. Snuła się pośród mgły i mżawki, wpatrując w mech ubrany zwiewnymi pajęczynami, na krople rosy, lśniące niczym perły. Było zimno. Teren opadał w kierunku jeziora, mokre paprocie smagały ją po nogach, w powietrzu wisiało przenikliwe zimno, ale grzybów nie było. Na skraju lasu znalazła tylko wielkiego koźlarza, sędziwego, garbiącego się pod spróchniałym kapeluszem, nie wiadomo dlaczego nie odkryła go wcześniej, kiedy był w sile wieku i nadawał się do garnka. W taki właśnie sposób natknęła się tym zimnym świtem na swojego gościa. Nie robiła żadnego hałasu, brnąc po kostki w puszystym dywanie mchu. Nie usłyszał jej.
Stał tyłem na zboczu pagórka, patrząc na jezioro, lśniące metalicznie niczym wody Morza Północnego. Przy uchu trzymał telefon komórkowy i rozmawiał z kimś. Wyjąwszy raczej nieludzką porę, nie było w tym nic dziwnego. Pagórek nad jeziorem był jedynym miejscem w okolicy, gdzie telefony miały jaki taki zasięg.
– To jest normalna kolej rzeczy – powiedział jej gość stanowczym, poważnym głosem. – Tak musi być. Wiedziałaś, że to nastąpi. Cykl się obraca. Nie, nic na to nie poradzisz. Posłuchaj… posłuchaj mnie! Po prostu tak jest. Wybacz mi wszystko, co było złe i zapamiętaj to, co było dobre. Dziękuję ci. Nigdy cię nie zapomnę. Żegnaj.
Irena poczuła, że jej policzki nagle przenika mróz. Cofnęła się bezgłośnie po grząskim kobiercu mchu, pod osłonę młodych brzózek i sosen. Przybysz wyłączył telefon i patrzył na niego przez chwilę, po czym zamachnął się nagle i cisnął łukiem prosto w jezioro. Mały, prostokątny kawałek plastyku przekoziołkował kilka razy i plusnął w siną tafię, migocącą w świetle świtu jak polerowana stal. Mężczyzna wsunął ręce do kieszeni kurtki i stał patrząc nieruchomo na fale i kręgi na wodzie.
Gdzieś w górze polujący jastrząb zaniósł się tęsknym piskiem.
Irena, wracając do domu biegiem i bez grzybów, miała o czym myśleć.
Człowiek może wygłaszać przez telefon rzeczy brzmiące jak ostateczne pożegnanie – z rozmaitych przyczyn. Pod wpływem chwili i z powodu uwag rozmówcy może też wypowiadać jakieś głupie zdania, których normalnie by nie powiedział. Ale wyrzucenie telefonu miało w sobie coś nienormalnie desperackiego. Kiedy ktoś wyrzuca dobry telefon do jeziora, po prostu przestaje istnieć. Znika ze świata. Odcina pępowinę.
Zupełnie jakby umarł.
Nawet nie chodzi o to, że nie jest już dla nikogo dostępny. Ktoś taki sam nie zamierza się już z nikim skontaktować.
Jeżeli pan Mikołaj zamierzał nawet popełnić samobójstwo, to chyba nie tego ranka. Z apetytem zdrowego, pogodnego faceta zmiatał z patelni jajecznicę, popijał kawą i żując, w zamyśleniu patrzył przez okno na gubiące ostatnie liście jabłonie.
– Nie nudzi się panu? – spytała Irena, stawiając swoją filiżankę kawy na stole.
Uśmiechnął się łagodnie, z zamyślonym grymasem na twarzy.
– Życie się nie nudzi. A tutaj się naprawdę żyje.
– Tutaj?
– Tak. W tym miejscu nic się nie zmieniło. Od czterystu lat jest tak samo.
– Dlaczego akurat od czterystu?
– Nie wiem, może od tysiąca. Nie o to chodzi. Świat się bez przerwy zmienia. Odwiedza pani rodzinne miasto, idzie na ulicę, gdzie znajdowała się cukiernia, w której jako dziecko kupowała pani jagodzianki, i znajduje pani klub nocny. Albo parking. Albo osiedle mieszkaniowe. Dzisiejszy świat usiłuje sprawiać wrażenie, że istnieje tylko w teraźniejszości. Wszystko jest tymczasowe. Ulotne. Jestem już stary, pani Ireno, i zaczyna mnie to męczyć. Chcę znajdować cukiernie, piwiarnie, jeziora i góry w tych miejscach, w których były zawsze. Czuję się zmęczony tymi wszystkimi rzeczami, które są ciągle nowe, nowsze, ulepszone. Nie lubię, kiedy się wszystko zmienia, bo w życiu widziałem niedużo zmian na lepsze. Przynajmniej w codziennych kwestiach.
A tutaj – jezioro jest tam, gdzie było, od końca epoki lodowcowej. I zawsze na brzegu rósł jakiś las. I wie pani co? Jakiś dom pewnie też tu zawsze stał. A ta jajecznica – nie jest nowa ani ulepszona. Ludzie jedzą taką od tysięcy lat. Ja też ją teraz jem i smakuje tak samo jak wtedy. I jest pyszna. – Zasalutował łyżką. Irena przyjęła komplement i skłoniła się.
Był taki spokojny. Zupełnie nie przypominał kogoś, kto przed chwilą wygłosił grobowe „żegnaj” i wyrzucił telefon do jeziora. Rozstał się właśnie z żoną? Może z kochanką? Sześćdziesiąt pięć lat – czy to nie za późno na życiowe zakręty? Była młodsza i wydawało jej się, że już jest za późno na cokolwiek. Ale mężczyźni to co innego. Dopóki nie dopadały ich jakieś przewlekłe choroby, żyli złudzeniami nieśmiertelności i zachowywali się, jakby ciągle mieli trzydzieści lat.
– Dziwne miejsce na takie coś – powiedział pan Mikołaj, sięgając do drewnianej misy pełnej orzechów, stojącej na ocembrowaniu kominka. Wyciągnął poczerniały ze starości żelazny przyrząd – dwie sztaby z rzędami okrągłych wgłębień, połączone zawiasem.
– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież to dziadek do orzechów.
Uśmiechnął się życzliwie, bez cienia pobłażliwości.
– Rzeczywiście, trochę tak wygląda. Ale to jest forma do odlewania kul. Osiemnastowieczna. Te otwory są połączone kanalikami, widzi pani? Tu się lało ołów, chłodziło i cyk! Można było potem odłamywać kule i ładować do angielskiej gwintówki. Skąd pani to ma?
– Nazbierało mi się dość dużo takich staroci. Mój mąż też lubił rzeczy. Był rzeźbiarzem i scenografem teatralnym. To się jedno z drugim wiąże. Uprawiał sztukę polegającą na wypowiadaniu się przez przedmioty, więc je lubił. Mamy nawet szablę. Kiedyś wykuł też miecz i jakąś dzidę. Wisi teraz w salonie. Forma do kul? Myślałam, że chodziło o łupanie kilku orzechów naraz.
Otworzył formę i umieścił orzech we wgłębieniu, po czym zacisnął sztaby. Chrupnęło.
– No, proszę. Działa. I o to chodzi. Może pani tłuc tym orzechy, a w razie potrzeby odlać sobie kule. A i po głowie można by komuś dać. Te rzeźby dookoła domu są pani męża?
– Tak. Podobają się panu?
– O dziwo, tak. Są ponure, ale w każdym razie to są rzeźby. Nie przepadam za takimi, które są po prostu pospawanym złomem.