Teraz też siedzisz na werandzie, tyle że rozstawiłaś sobie stół kreślarski. Pracujesz nad ilustracjami do baśni. Dziwnej, mrocznej, jakby nawet gotyckiej. Trudno zresztą powiedzieć, może ta podskórna groza jest nie w tekście książeczki, ale w tobie? Wyłazi na karton, zmienia Księcia w dziwne, blade dziecko, chude, o spojrzeniu trupiej czaszki? Twój Książę wygląda jak wyniszczony gruźlik. Za nim pojawia się szara plama rozwodnionego tuszu, ni to chmura, ni to ponure zamczysko, a z tego zamczyska wypada galopem widziany od przodu widmowy biały koń, z obłędem w ślepiach, z wyszczerzonymi zębami. Koń, że nie daj Boże. Upiór po chemioterapii. To ma być Bębenek? Konik, który wyrusza z chłopcem w dziwną podróż?

Chyba o to chodziło, bo malujesz z zapałem, włosy wylazły ci ze spinki i opadają na twarz, na policzku masz plamę gwaszu. Zapomniany papieros kopci się w popielniczce.

Przerywasz na chwilę i nasłuchujesz dźwięków z głębi domu. Kroków na schodach, skrzypienia drzwi szafy na poddaszu. Dom nie jest pusty. Chodzi po nim inny człowiek, mężczyzna. Nawet tykanie zegara w salonie nie jest już tak przejmujące, nie brzmi, jakby ktoś daleko już zbijał twoją trumnę. Nie przypomina o upływie czasu.

Napawa cię to lękiem, ale i tajemniczą radością. Odżyłaś.

I malujesz.

Jeszcze wczoraj nie miałaś do tej roboty serca. Książeczka wydawała ci się dziwna, nie czułaś jej, a nawet miałaś wrażenie, że pogłębia twoje przygnębienie. Teraz przygryzasz czubek języka, pędzelek śmiga po kartonie, oczy ci błyszczą.

Sięgasz po piórko, ale pędzelek może być za chwilę potrzebny, więc chwytasz go w zęby. Szkoda czasu, szkoda bezcennych sekund, bo na obrazku pojawiają się nowe elementy. Ramka ze splecionych ornamentów, jak w iluminowanym średniowiecznym manuskrypcie. Na firmamencie nad chłopcem i koniem zielony lew pożera słońce o obojętnej twarzy okolonej falistymi promieniami, ledwo je widać przez chmury.

Odpinasz karton od pionowego blatu, nadal ściskając pędzelek w zębach, i zaraz sięgasz po następny. Kolejny rysunek. Najpierw szkic na kalce technicznej. Ołówek śmiga pewnymi ruchami, tak szybkimi, że niemożliwe, by wyobraźnia mogła za nim nadążyć. Pracujesz, jakbyś była tylko przekaźnikiem, jakby to, co rysujesz, istniało gdzieś na zewnątrz w skończonej formie i przepływało przez twoją głowę, ciało, ramię i dłoń do czubka ołówka, jak sygnał radiowy.

Chłopiec i koń kulą się w rogu rysunku, osłonięci Płaszczem Nicości. Płaszcz i skłębione krzewy są jedną zamaszystą, szarą plamą, z której wystają na zewnątrz poplątane jak macki gałęzie. I tylko jeżeli dobrze się przyjrzeć, widać w tej gmatwaninie trupiobladą twarz Księcia, głowę i podwiniętą nogę leżącego Bębenka oraz szczupłą dłoń o długich palcach, kurczowo ściskającą połę płaszcza. Ścieżką wędrują kwadratowe stwory, podobne do niesionych wiatrem brudnych płacht. Każda jest wydęta jak żagiel, a na środku odciska się wrzeszcząca wściekle tępa gęba, niczym sztandar z „Wojny postu z karnawałem” Boscha. To pewnie Pożeracze Marzeń. Strona trzydziesta druga.

Rysujesz jak w transie. Chyba uda ci się stworzyć dzieło, które dzieci zapamiętają do końca życia.

I będą się moczyć w łóżko na samo wspomnienie.

Odżyłaś.

I rysujesz.

Wszystko dlatego, że po domu chodzi mężczyzna. Drugi człowiek. Skrzypią deski, w powietrzu unosi się korzenny zapach jego wody kolońskiej. Ogarnięta pasją tworzenia jesteś piękna. Wspaniałą urodą dojrzałej, doświadczonej kobiety. Kwitniesz także dlatego, że ktoś to może widzieć. Ktoś może to docenić.

I docenia.

Nie uszło twojej uwadze, że chętnie spogląda ukradkiem na smagły kark pod upiętymi w koński ogon włosami, że już oblizał wzrokiem szczupłą, napiętą łydkę błyskającą spod spódnicy.

Co innego wynajmować pokój trzymającej się za ręce parze dwudziestolatków albo małżeństwu z dziećmi tupiącymi cały dzień po schodach, a co innego samotnemu mężczyźnie. Teraz jest was w domu tylko dwoje. Jesteście sami. Sytuacja delikatnie i rozkosznie nieprzyzwoita. Wdowa? Samotnemu mężczyźnie? Kto to słyszał!

Zdajesz sobie z tego sprawę. I czujesz, jak zaczyna w tobie znowu płynąć krew. Nareszcie.

Kiedy tak rysujesz, jesteś piękna.

* * *

Gdy Irena po raz pierwszy zdecydowała się przyjmować agroturystów, nawet nie musiała specjalnie przebudowywać domu.

Kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym kupili stare, pruskie gospodarstwo i postanowili wyemigrować na stałe z miasta, wiadomo było, że często będą mieli gości. Czasem to byli przyjaciele – goście pierwszej kategorii, stanowiący pożądaną rozrywkę. A kiedy nadchodziły jesienne szarugi, wręcz wytęsknieni. Ci nie byli uciążliwi, siedziało się z nimi godzinami przy kominku, popijało, śpiewało do gitary. Z nimi nie było problemu, nawet jeżeli siedzieli przez miesiąc. Ale czasem pojawiali się rezydenci. Dalsza i bliższa rodzina, na przykład brat Romka z żoną i dziećmi, jego matka albo rodzice Ireny, albo nawet dwie ciotki ze strony matki. W wyjątkowych przypadkach zjeżdżali się wszyscy na raz. Prędzej czy później ich obecność robiła się uciążliwa, tym bardziej iż nie było kulturalnego sposobu, żeby bodaj dowiedzieć się, jak długo zabawią.

Według Romka spędzanie czasu z rodziną, siedzenie godzinami przy stole jadalnym, wydawanie herbatek na werandzie i toczenie gładkich, ugrzecznionych rozmówek, było możliwe bez ryzyka dla zdrowia psychicznego przez jakieś trzy dni. Potem pojawiały się pierwsze tiki nerwowe, a po tygodniu człowiek rozglądał się za siekierą.

Trzeba było znaleźć sposób, żeby czasami zachować trochę prywatności, i dom był do tego znakomicie przystosowany. Po pierwsze były dwie klatki schodowe i trzy niezależne wyjścia. Jeżeli ciotki okupowały werandę i rozmawiały o woreczkach żółciowych, istniał jeszcze taras i kilka zakątków w ogrodzie, gdzie można było spokojnie poczytać książkę („moja droga, nie czyta się przy stole. Możesz chyba poświęcić matce odrobinę uwagi raz na pół roku”), albo napić się piwa („wy chyba jesteście alkoholikami, bez przerwy widzę, jak pijecie piwo”).

Po drugie, rozkład pomieszczeń pozwalał z łatwością wydzielić ze trzy niezależne strefy, posiadające własne wyjścia i umożliwiające dyskretne dotarcie do kuchni lub jednej z dwóch łazienek. Wystarczyło przymknąć któreś dwuskrzydłowe drzwi.

Kiedy zaczęli przyjeżdżać turyści, wydzielała im przestrzeń z własnym wyjściem przez taras, gdzie mogli sobie siedzieć, jadalnią, gdzie dostawali posiłki, grali w karty albo oglądali telewizję, i własnymi schodami na poddasze, gdzie oprócz sypialni i łazienki urządziła jeszcze jeden salonik. Sama miała do dyspozycji więcej niż potrzebowała – kuchnię, pokój kominkowy, bibliotekę, sypialnię, pracownię, łazienkę i dwa wyjścia do ogrodu. W takiej postaci nie było to specjalnie uciążliwe – część domu zamieniała się w pensjonat, a część pozostawała do jej wyłącznej dyspozycji. Mogła się zaprzyjaźnić i toczyć z nimi pogawędki na „ich tarasie”, ale nie musiała.

Teraz postanowiła zrobić podobnie. Zamknęła drzwi do salonu kominkowego, a otworzyła przejście przez jadalnię. Gość wprowadził swój samochód na tyły domu, pod lipy, przeniósł bagaże i zaszył się w pokoiku z widokiem na las.

Rysując kolejne ilustracje, odruchowo nasłuchiwała, ale nie bardzo było czego.

Był chyba najcichszym człowiekiem, jakiego spotkała. Kiedy tylko się wprowadził, przez może pół godziny słychać było słabo kroki na drewnianej podłodze, szurganie szuflad, skrzypienie drzwi szafy, ciężkie stuknięcia, z jakimi ustawiał coś na biurku albo na półkach. Potem słyszała, jak zszedł po schodach i bez słowa poszedł na spacer do lasu, nie zważając na lodowatą mżawkę i mgłę.

Wrócił po godzinie, w takim samym milczeniu, i poszedł na górę. A potem już nic nie było słychać.

Właściwie nie wiedziała, czego oczekuje. Miał może jodłować? Odtańczyć sirtaki! Rozpakował się, przeszedł po lesie, a potem położył z książką albo uciął sobie drzemkę. I tyle. Szczerze mówiąc, w gruncie rzeczy, był w końcu, no – stary… Chodziło jednak o to, że wbrew wszystkiemu gość ją intrygował. Obudził zwyczajną, kobiecą ciekawość.