Poza tym Irena wcale nie miała ochoty umierać. Po prostu znowu chciała być młoda. Bawić się, tańczyć i śmiać. Chciała być kochaną, łamać serca i przeżywać przygody.

Nagle uprzytomniła sobie, że kiedy wracała ze sklepu, Uzi wcale jej nie przywitał. Wydał z siebie tylko jakieś jedno, żałosne „hau!” jak pęknięta sprężyna. Boże, biedny Uzi też był już stary. Pies przybłąkał się jakieś pięć lat po śmierci Romka, więc miał już – no tak: osiemnaście lat.

Żył, chwała Bogu, ale nie miał się najlepiej. Na jej widok uniósł z wysiłkiem kosmaty łeb, klepnął kilka razy ogonem w ziemię, ale nie chciało mu się wstawać. Miał ciepły nos.

Umoczyła palec w zupie i dała mu oblizać. Pomogło. Uzi dźwignął się na łapy, przeciągnął, a potem nagle nastawił uszy i zaczął szczekać.

Samochód wyjechał zza młodnika, ledwo widoczny przez brzózki i młode sosenki, a potem zatrzymał się przed bramą. Irena uniosła się z wysiłkiem, trzymając blaszaną miskę wczorajszego krupniku i czując, jak wali jej serce.

– Halo! Dzień dobry! – Nie było dzwonka, więc gość musiał albo samowolnie otworzyć sobie furtkę, albo właśnie tak stać i wrzeszczeć. Cokolwiek, byle zwrócić na siebie uwagę. Większość czuła się z tego powodu głupio.

Miejscowi nie mieli tego problemu – pakowali się bezceremonialnie do środka i otwierali wszelkie drzwi, jakie napotkali. Dowodem wyjątkowej delikatności było zapukanie w futrynę już gdzieś wewnątrz domu – praktycznie nad głową zdumionej właścicielki.

Mężczyzna istotnie był brodaty. Wysoki, o szczupłej, raczej sympatycznej twarzy i zdecydowanie szpakowaty. Pieprz z solą. Miał chyba około sześćdziesiątki – czerstwy, jak uosobienie nowoczesnego „mężczyzny w średnim wieku”, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby go staruszkiem. Tak jakby ludzie żyli po sto dwadzieścia lat. Stał przy otwartych drzwiczkach, starszy pan w zielonkawej, wojskowej kurtce, okręcony szalikiem, w czarnym kapeluszu. Nie wzbudzał lęku.

– Czy to jest Płociczno 24?

– Tak, a o co chodzi? – Pies szczekał monotonnie. Może nie tak jak kiedyś, ale i tak trzeba było go przekrzykiwać.

– Dzień dobry. Z ogłoszenia. Chciałem wynająć pokój. – Zobaczył martwe zdziwienie na jej twarzy. – Agroturystyka – dodał niepewnie, jakby chciał uniknąć podejrzenia, że chodzi mu o burdel.

– Agroturystyka? Panie, ja to ogłoszenie dawałam w maju!

– Wiem, przepraszam, może powinienem był zadzwonić, ale zgubiłem tamten numer „Podróżnika” i… a może to już nieaktualne?

– Czy ja wiem? Nic nie mam przygotowane, nie ma pościeli, nie sprzątałam tam… Zresztą, proszę wejść, nie będziemy krzyczeć przez bramę. Samochód może tu stać, nic mu nie będzie. Cicho, Uzi! Sam pan jest?

– Tak.

– I przyjeżdża pan tak w ciemno? Przecież mogło mnie nie być.

– Wypisałem sobie kilka adresów i dzisiaj je objeżdżam; pani jest piąta. Proszę pani – wiem, że się nie zapowiadałem, ale jestem gotów dobrze zapłacić. Naprawdę dobrze.

Postawiła czajnik na kuchni, niezadowolona jak zawsze, kiedy sprawy zmieniały bieg i stawały na głowie. Mężczyzna usiadł przy stole. Na dworze, z pewnej odległości, najbardziej przypominał adwokata, może jakiegoś notariusza. Ale kiedy obejrzała go z bliska, okazało się, że nosi długie siwe włosy związane z tyłu rzemieniem, ma opaloną, ogorzałą skórę i zmarszczki wokół oczu, jakby często się uśmiechał. Kapelusz był skórzany, z dużym, opuszczonym na oczy rondem. Przybysz z bliska kojarzył się raczej z emerytowanym piosenkarzem country albo może z żeglarzem. Skóra wygarbowana wiatrem, kitka długich włosów – stary kapitan. Kapitan, który przybywa do gospody „Pod Admirałem Benbow”, wlokąc tajemniczy kufer.

Kapitan zlustrował z aprobatą pomieszczenie i uśmiechnął się. Jej kuchnia nie wyglądała na wiejską, tylko rustykalną. W prawdziwych wiejskich kuchniach albo usiłuje się stworzyć za wszelką cenę wrażenie zamożnej nowoczesności, albo macha na wszystko ręką i jada na wytartej ceracie, wśród zatłuszczonych ścian i upaćkanych mebli, z widokiem na pozwijany, sędziwy kalendarz.

A tu wisiały wypolerowane miedziane rondle, bielony okap zdobiły pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli, sufit przecinały bejcowane na ciemno stropowe belki, szybki kredensu zdobiły witraże. Na półkach stały lampy naftowe, żelazka z duszą, w glinianych garnkach rozpychały się kompozycje kwiatów i suchych traw.

Przybysz westchnął.

– Piękny dom. Najchętniej już bym niczego innego nie szukał. Ma pani dzieci?

– Nie. – Irena wyjęła z kredensu kubki i puszkę z herbatą.

– Doskonale. Sąsiedzi nie hałasują?

– Przecież pan widzi, że tu nie ma sąsiadów. I nie będę panu wmawiać, że zaraz przyjedzie mój mąż, bo umarł dwadzieścia lat temu. Co pan, mordercą pan jest, czy jak? Owszem, latem przyjmuję gości, ale to są zazwyczaj rodziny albo grupy przyjaciół. A co pan tu sam będzie niby robił?

– Proszę się nie gniewać. Ja po prostu szukam spokoju. Ciszy i spokoju. I nie tak łatwo to znaleźć. Ludzie, u których dzisiaj byłem, prowadzili właściwie pensjonaty. Oczekiwali, że będę gościem rodziny, chcieli mi cały czas towarzyszyć, zapewniać atrakcje, wozić jakąś bryczką, biesiadować, organizować polowania… Wszędzie ich było pełno. A ja szukałem świętego spokoju. Nie licznych rodzin, choćby i serdecznych, ale ciszy. Chcę tylko wynająć jakiś pokoik, czytać, patrzeć na las, spacerować.

Proszę pana – przerwała Irena zrzędliwie – nic nie jest przygotowane, nie sprzątnięte, nawet nie mam żadnych szczególnych zapasów, żeby panu gotować. Do tego wszystkiego wisi mi nad głową pilna praca. Jestem ilustratorką i muszę skończyć zlecenie do grudnia. Po prostu, nie bardzo mi to na rękę.

– Ale przecież będzie chyba pani sama coś jadła. Wystarczy parę kartofli więcej – cokolwiek, nie trzeba przyrządzać niczego specjalnego, to samo co dla siebie, a ja zresztą zapłacę i jeżeli się pani zgodzi, mogę też robić zakupy. Poza tym, nie będę sprawiał kłopotu i nie musi się pani mną zajmować. Może pani spokojnie pracować. Zresztą, ja też mam co robić – chcę skończyć książkę.

– Co panu tak zależy? – Nalała do kubków wrzątku i postawiła na stole cukierniczkę.

– Bo czegoś takiego właśnie szukałem. Naprawdę potrzebuję spokoju. Zapłacę sto pięćdziesiąt dziennie. Plus zakupy na własny koszt. Zgoda?

– Na jak długo chce pan to wynająć?

– No, właśnie. Przynajmniej miesiąc. – Miesiąc? Przecież pan nawet nie widział pokoju.

– A mogę zobaczyć?

Irena napiła się gorącej herbaty i skrzywiła. Jeszcze przed chwilą taka niby byłaś samotna, durna krowo, pomyślała. Boisz się, że cię zgwałci? Marzenia!

Na poddaszu były cztery pokoje i łazienka dla gości. Zupełnie przyzwoita – kafelki, lustro, wanna. Otworzyła mu największy – podwójne łóżko, stare biurko Romka, drewniany fotel, szafa, komoda.

– Mam do tego pokoju mały telewizor – powiedziała. – Teraz jest w schowku, ale mogę przynieść.

– Jedna sprawa: czy mogę tu palić?

– W nocnej szafce jest popielniczka – odrzekła obojętnie. – Pal pan sobie na zdrowie, tylko nie w łóżku, bo pan puści chałupę z dymem.

– I poproszę jakąś lampę na biurko, jeżeli można.

– O, Boże, stłukli ją – przypomniała sobie. – Coś panu znajdę.

Otworzył facjatowe okno i zapatrzył się na zamglony las.

– Słyszy pani? To cisza. Będzie mi tu doskonale. Przyniosę bagaże.

Z dołu dobiegł nagle brzęk – coś rąbnęło o podłogę i stłukło się. Dźwięk był głuchy. Coś ceramicznego. Talerz albo kubek.

– Pewnie mój mąż się złości – powiedziała Irena, patrząc na gościa przymrużonymi oczami.

Od samego początku zawłaszczyłaś werandę. To mogłoby być doskonałe miejsce, żeby wstawić stół, przyjmować gości, pić herbatę albo piwo. Ale skończyło się na tym, że nawstawialiśmy roślin doniczkowych, przygotowaliśmy zaciszny kącik, który otrzymał dumne miano „ogrodu zimowego”, i zanim dobrze się rozsiadłem, okazało się, jakie tu jest światło. Zanim się spostrzegłem, stół pojechał pod ścianę, krzesła wyemigrowały na taras, a na środku rozparły się sztalugi, pojawiły słoiki pełne jakiejś mętnej cieczy, butelki oleju, skrzynki z farbami, rozcapierzone pędzle. I taki był koniec ogrodu zimowego.