Czarny motyl, trzepiąc się po szybie łazienkowego okna, dźgnął cię jeszcze bolesnym wspomnieniem, strachem i przeczuciem fatum. Wmówiłaś sobie, że tylko wydaje się czarny, bo światło jest za oknem, a ty tutaj w środku, ale gdzieś w duszy czułaś, że się oszukujesz. Tak samo jak z tymi motylami lata. Pierwszy motyl jest pierwszy. Nie można go odwołać i poczekać, aż pojawi się żółty.

Ale zawsze można próbować. W końcu to tylko cholerny, pospolity owad.

I przesąd z dziecięcej książeczki.

Na takie smutne, szare poranki Irena miała własne sposoby. Drobne sprawy. Krzątanina. Zgrabić liście, zwłaszcza przy śliwach i pod lipami. Ugotować kartoflankę. Zrobić zakupy. Usiąść na werandzie przy rozstawionym blejtramie i porządnie zabrać się za ilustracje do jakiejś książeczki dla dzieci, na które zostało już tylko dwa tygodnie. Zadzwonić do Baśki i spróbować wyciągnąć tu kogoś na weekend. Cokolwiek, byle nie siedzieć tępo na ganku, nie gapić się w zamglony, jesienny pejzaż, nie słuchać Łucji Prus. Zamiast tego usmażyć powidła. Poczytać książkę. Smakować to co dobre w chwilach. Taki europejski zen.

Umalowała się, spięła włosy w koński ogon i pojechała do sklepu. To cała wyprawa. Najpierw polnymi drogami, wysadzanymi wierzbami, potem szosą przez las, mokry, osnuty mgłą i rozsiewający zapach grzybów.

Rozmyślała o samotności. Mogło być gorzej. Równie dobrze, jak wiele innych, mogła mieć męża, który z biegiem czasu stałby się uciążliwym, plączącym się po domu wrogiem. Choć z drugiej strony, Romek, gdyby nie spadł z Kadzielnicy na dno Czarciego Żlebu dwadzieścia lat temu, na pewno kimś takim by się nie stał.

Mogła mieć dzieci, które teraz, kiedy i tak poczuła się stara, już dawno siedziałyby na drugim końcu kraju i zajęte własnymi małżeństwami, dziećmi albo karierą, z trudem przypominałyby sobie, żeby zadzwonić do niej raz w miesiącu. W efekcie i tak byłaby sama.

Mogła też, jak inne znane jej malarki, mieć za sobą trzy rozwody i życie osobiste wyglądające jak pobojowisko.

Szczególnie że niewiele brakowało. Po drodze zdarzyło jej się kilka romansów, zwłaszcza kiedy była młodsza, wyjeżdżała do Krakowa, robiła jakieś wystawy, ale żaden nie potrwał długo. Zostało jej trochę słodkich i trochę gorzkich wspomnień i bolesna, uciążliwa świadomość, że żaden z tych mężczyzn tak bardzo nie był Romanem. Szczerze mówiąc, nawet nie potrafiła powiedzieć, na czym to polegało. Dość szybko robili się uciążliwi, a im bardziej byli razem, tym bardziej pozostawali osobno. Nie pojawiało się poczucie wspólnoty, nie było „my” tylko „ty i ja”.

No i nie udało się.

Za zakrętem szosy zrobiła przegląd przyjaciółek i wyszło jej, że wszystkie, a zwłaszcza te, które miały to, czego brakowało jej – męża i dzieci, bez przerwy narzekały. Na tego męża i dzieci właśnie. Jak raz się rozkręciły, mogły tak godzinami, wygłaszając niekończące się cierpiętnicze litanie.

Irena nie miała zwyczaju narzekać.

Mogła mieć za sobą mnóstwo innych scenariuszy życia, znacznie gorszych niż ten.

Z wyjątkiem jednego – gdyby Romek żył.

No, ale gdyby żył, może zostałby alkoholikiem albo znalazł sobie kochankę, albo wyjechał po raz kolejny do Szwecji i został tam, albo…

Albo cokolwiek.

Tylko że to nie łagodziło poczucia pustki i wszechogarniającej, nieustannej ciszy.

Zaczęło mżyć.

Pod sklepem stało ze dwóch miejscowych. Pomimo ponad dwudziestu lat mieszkania w Płocicznie, ciągle była przyjezdna. Siedziała tu zimą, wiosną, jesienią, a nadal uważano ją za letniczkę. Pozdrowili ją z pijackim, przesadnym szacunkiem, niezbędnym, bo pewnego dnia może trzeba będzie powiedzieć: „Pani Irenko, ja przepraszam, ale dwa złote nam do wina brakło…”

Wybrała sobie ten nowszy sklep, który nazywała „U Baby”. „Baba” była zażywną, sympatyczną kobieciną, znacznie mniej uciążliwą towarzysko niż, na przykład, sprzedająca dwieście metrów dalej stara Rynkofftowa.

Kupiła wędliny i dowiedziała się, co robi w mieście starsza siostra Korbielowej, przy mące i cukrze poznała tajniki diety kapuścianej, kupując jajka i domowy twaróg dowiedziała się, że Gosia, ta, co wyjechała do Gdańska, podobno się rozwodzi i ma wrócić do Płociczna, chleb został wzbogacony informacją, że Czesiek się napił na weselu w Grąbnie i stara Kozielukowa ganiała go po polu z krowim łańcuchem, natomiast gazetom towarzyszyły zupełnie już neutralne uwagi o leczeniu rwy kulszowej, której można się nabawić stojąc całymi dniami w sklepie.

Wychodziła już, taszcząc plastikowy koszyk przystosowany do bagażnika w jej rowerze (uwaga na krzyże!).

– A do ciebie to goście chyba, zjechali? – usłyszała.

– Jacy goście?

– No, tu pytał jeden taki. Dobrze ubrany, z miasta. Starszy pan, z brodą. Dobry samochód…

– Nikt nie przyjechał.

– Jak to? Miał kartkę z adresem.

W drodze powrotnej zrobiła przegląd brodatych znajomych płci męskiej, ale bez rezultatu. Ktoś z wydawnictwa? Po cholerę. Zadzwoniliby. Z Krakowa? Może sprzedał się jakiś obraz? Nic to nie dawało. Każdy, kto chciałby przyjechać, raczej by najpierw zadzwonił, a galerie płacą dopiero, kiedy się do nich pięć razy pojedzie i akurat zastanie szefa.

Dobrze byłoby, mimo wszystko, usłyszeć ludzki głos. Pod warunkiem, że byłby to głos kogoś życzliwego. Gdzieś w środku zaczął się kłuć wyraźny niepokój albo nawet strach. Takie uczucie, jakby została wytropiona.

Niespodziewana wizyta na ogół oznacza jakieś kłopoty.

Przyszło jej do głowy, że zdziczała na tym swoim odludziu, nabawiła się nerwicy.

Ale dziwaczny, irracjonalny strach czuła nadal.

Nie przyznała się przed sobą, że boi się z powodu widzianego tego ranka czarnego motyla.

Dom stał w listopadowej mgle, otulony w drzewa i krzaki bzu. Pusty, o ciemnych oknach kryjących ciszę punktowaną tykaniem zegara. Dom samotnej, starzejącej się kobiety. Dziwaczne figury i zwierzęta rzeźbione przez Romana wznosiły się to tu, to tam w ogrodzie, poczerniałe od deszczu i jakieś chore, o wykręconych, nadekspresyjnych twarzach przywodzących na myśl szaleństwo. Znosił do domu przeróżne pnie, gałęzie i korzenie, a potem wydobywał z nich dziwaczne sylwetki, dosłownie kilkoma ruchami dłuta. Zupełnie jakby widział te stwory żyjące wewnątrz drewna i czekające na uwolnienie. Zwykle je lubiła, ale dzisiaj wydawały się upiorne.

Zwłaszcza Starzec.

Starzec krył w sobie ul, martwy od kilku lat, kiedy to pszczoły padły łupem kilku szerszeni. Tragedia. Masowe zabójstwo. Szerszenie czatowały przy wylotku, a przerażone pszczoły startowały jedna po drugiej do ataku i spadały u nóg Starca jak brunatne nasiona, z głowami równo odciętymi przez hakowate szczęki. Znalazła ich cały stos, który można było zbierać szufelką. Padły wszystkie, co do jednej, a szerszenie – bezczelne, jadowite i wielkie jak jej kciuk, zrabowały ul do cna i odleciały. Płakała zbierając pszczoły, a Starzec patrzył na nią gniewnie znad krogulczego nosa, wąskimi oczami przesłoniętymi przez krzaczaste brwi.

W takie dni jak dziś, właściwie się go bała. Spowity mgłą, obsypany umarłymi liśćmi, przypominał jakiegoś obłąkanego Wernyhorę wznoszącego sękate ręce zakończone krzywymi palcami z gałązek, niczym drapieżne szpony.

Zazwyczaj opierała o niego rower, ale dziś nie miała ochoty nawet podjechać. Przytoczyła pojazd do werandy i zdjęła z bagażnika koszyk z zakupami.

„…lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…”

Nie stanie się nic poza tym, że będzie coraz starsza, coraz bardziej samotna i zdziwaczała. A potem coraz bardziej chora. To już nie jest życie, tylko dożycie. Niczego nie można zacząć, niczego nie można się spodziewać.

Wykładając zakupy na kuchenny stół i otwierając lodówkę uświadomiła sobie, że nawet nie może się zabić. No, bo kto się zorientuje? Kiedy ją znajdą? Po dwóch tygodniach, miesiącu? Pozbierają ją i pogrzebią na koszt gminy, gdzieś pod płotem cmentarza? Nikt nie będzie pamiętał, że to była ta dziwna, podobnież malarka, z Krakowa. A taka była piękna w białej koszuli i trzymała jedną lilię i wszyscy płakali… Gdzie tam! Będzie zwariowaną starą samobójczynią, która zgniła we własnym łóżku, a dom to tak, panie, stał, aż się zawalił. Nikt nie chciał go kupić. To było już zbyt koszmarne.