Giełda nazywała się wtedy Dom Partii, bo była tylko jedna partia. Ulice były szare, a komunizm wydawał się wieczny jak piramidy.

Cholerna maskotka była gdzieś w tle odkąd pamiętał. Stała na półce, kiedy po raz pierwszy odwiedził Sylwię, potem wędrowała wraz z nimi aż na to poddasze, gdzie ich wspólna podróż nagle dobiegła końca. A teraz lalki nie było. Sylwia prędzej wyrzuciłaby swoją wątrobę niż tego wielkookiego sukinsyna z procą, opartego o plastikową uliczną latarnię pomalowaną złotym lakierem.

Zabolało go to, bo oznaczało, że przez cały czas, kiedy byli razem, nie pojawił się w jej życiu żaden przedmiot, który chciałaby zatrzymać. Najcenniejsze, co miała, to był kretyński paryski łobuziak o wielkich błękitnych oczętach na porcelanowym obliczu, w durnej, rozdętej kraciastej czapce i połatanych spodniach uszytych pieczołowicie z kretonu. Wiosna w Paryżu, „Popatrz, tacy jesteśmy biedni jak ten Gavroche, ale tacy piękni i romantyczni… my, Paryż… Montmartre…” och, gówno!

Nie chciał, żeby coś jej się stało. Jednak to była jego cygańska żona, jego dziewczyna. W powietrzu wciąż wisiał zapach „Givenchy”. Ciężki, bardzo smutny. Zapach końca. Och, szlag, szlag z tym wszystkim!

Zadzwonił na jej komórkę, ale oczywiście wyłączyła ją.

Gliny?

Panowie, ja wiem, jak to zabrzmi, moja żona oczywiście zostawiła mi list i zabrała maskotkę z Paryża, ale tak naprawdę została zahipnotyzowana przez niewidzialnego seryjnego zabójcę, który jest cały błyszczący jak lustro i jest jakimś pieprzonym inkubem, który chodzi po imprezach i…

I witamy w zakładzie psychoneurologicznym. Proszę, niech pan się nie szarpie.

Założył płaszcz i pojechał do miasta. Głupio, desperacko, szukając nie wiadomo gdzie. Zaglądał w miejsca, w których zwykle bywali, co było już zwyczajnie nielogiczne. W końcu wylądował w jakimś pubie i na zimno, wyłącznie terapeutycznie, wypił dwie „Bloody Mary”. A potem naprawdę nie wiedział już, co robić, targany niepokojem, gniewem i poczuciem buntu. Pojechał do Weroniki.

Nie był u niej wcześniej, ale adres znał na pamięć. Sprawdził na planie położenie uliczki na przedmieściu, wciśniętej pomiędzy inne, równie kręte i krótkie.

Kiedy wysiadł z taksówki, wydało mu się od razu, że coś jest nie tak. Wskazana ulica okazała się jakimś podmiejskim pustkowiem, wśród rzadko rozrzuconych domów rozciągały się ugory i pastwiska.

Według tego, co mu o sobie opowiadała Weronika, mieszkała sama, ale przecież nie w na wpół zawalonej parterowej ruderze z resztkami dachu krytego papą, otoczonej bezlistnymi krzakami i rozwalonym płotem z poprutej i zardzewiałej siatki. Tak wskazywał adres na wizytówce.

Według niej był tu telefon, fax, a nawet łącze internetowe. Jednak to, co miał przed sobą, była to samotna ruina z surowej cegły, słup wysokiego napięcia i ciągnące się w mrok jakieś kartoflisko.

Tabliczka z numerem posesji jakimś cudem ocalała i nie pozostawiała wątpliwości. To był właściwy adres. Był na miejscu.

Brama wisiała dzięki łańcuchowi, którym związano jej skrzydła gdzieś tak za Gomółki. Obok była furtka, która miała mniej szczęścia. Zarosła burzanami w pozycji „otwarte” i tylko dzięki ich zeschłym łodygom nie upadła w błoto.

Gdzieś w piwnicznym okienku domu mżyło mdłe żółtawe światło, więc wszedł do środka, nie mając właściwie pojęcia, dlaczego. Jego znajoma wyglądała na ekscentryczkę, ale przecież nie do tego stopnia, żeby mieszkać w wilgotnej piwnicy na jakimś zadupiu.

Zbutwiałe, pomalowane złuszczoną olejną farbą drzwi pozbawione klamki były uchylone i jakoś głupio było do nich pukać albo szukać dzwonka. Jaki tu dzwonek, kiedy zamiast klamki zieje dziura?

Pchnął drzwi i przestąpił zapadnięty próg, wymurowany z kilku startych niezliczonymi podeszwami cegieł, a potem stanął w ciemności, słysząc bicie własnego serca i czując, że zachowuje się jak standardowa bohaterka horroru. Przecież to nie było mieszkanie Weroniki. Należało stąd wyjść, ewentualnie zadzwonić do niej. Tutaj mógł znaleźć co najwyżej jakąś melinę i dostać nożem po gardle.

Światło dobiegało słabo z otwierającego się po prawej stronie wejścia do piwnicy, kładło na startych cementowych stopniach.

Śmierdziało tu – jakoś dziwnie, ostro, chemicznie, jakby octem.

Jego puste mieszkanie wydało mu się nagle pociągające, pomimo listu leżącego wciąż na stole. Pomimo braku Gavroche’a na komodzie.

Postanowił zadzwonić do Weroniki i wyjaśnić pomyłkę albo wracać do domu. Sęk w tym, że dobrze pamiętał adres.

Weronika była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa. Za piękna, zbyt chętna, za bardzo idealna. Przecież w końcu musiał wyjść z tego jakiś szwindel. To wszystko po prostu nie mogło się dobrze skończyć. Dlatego stał w półmroku, w jakiejś cuchnącej ruderze, i nie mógł się ruszyć.

Kiedy już właściwie zdecydował się iść do domu, nagle usłyszał szepty.

Był to głos kobiety, ciche słowa splatały się w jakąś nieskończoną litanię, szeptaną coraz szybciej, narastającą stopniowo, aż do głębokiego, schrypniętego jęku.

A wtedy skamieniał, bo wydało mu się, że rozpoznaje głos Sylwii.

Włosy stanęły mu dęba na głowie – naprawdę czuł, jak się jeżą, lodowate ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa i po udach.

Jęknęła znowu, głębokim głosem gdzieś z wnętrza gardła, i to nie był jęk bólu, ale rozkoszy. Przy tym niewątpliwie należący do Sylwii. Dawno czegoś takiego nie słyszał, ale jeszcze potrafił go rozpoznać.

Ruszył na dół, w rozświetlonym migotliwym blaskiem półmroku, stąpając ostrożnie, krok po kroku, stawiając delikatnie podeszwy swoich górskich butów na pokrytych pyłem stopniach, opierając dłoń o szorstką, ceglaną ścianę. Dziwaczny zapach wzmógł się – dominował w nim kwas octowy i coś jeszcze na wpół rozpoznawalnego, gdzieś na granicy pamięci. Piżmo? Paczuła?

W dół prowadziło kilkanaście stopni. Stromo. Ledwo rozpoznawał majaczące w półmroku zarysy ścian i beczkowego sufitu.

Schody skończyły się, miał teraz przed sobą prostokątne pomieszczenie, które skręcało gdzieś w prawo. To stamtąd pełgał mdły, rozkołysany blask, trochę już wyraźniejszy.

Znowu usłyszał Sylwię. Głębokie, namiętne stęknięcie i urywany, spazmatyczny oddech. Potem szept. Rozpoznawał jej głos tak wyraźnie, że nie miał już wątpliwości. To ona.

Coś chrupnęło mu pod podeszwami. Zapadły się miękko jak w leśnym mchu. Powoli, nie spuszczając wzroku z załomu ściany, przykucnął i z obawą pomacał podłogę dłonią.

Zapadł się w grubej warstwie drobnych, zmieszanych i skłębionych przedmiotów. Namacał coś plastikowego, o skomplikowanym kształcie. Okulary. Potem kawałek tkaniny. Jakiś ceramiczny wazon. Drobny łańcuszek. Spojrzał w dół i zmartwiał.

Podłogę pokrywały najróżniejsze drobne przedmioty. Bibeloty, fotografie w ramkach, dzbanuszki, płyty, zegarki, splątane z naszyjnikami. Blade światło pełgało po ceramicznych albo kryształowych powierzchniach, migotało na klejnotach, matowo wydobywało z mroku jakieś elektroniczne urządzenia; z tego dziwacznego kłębowiska sterczały głowy, ramiona i nogi porcelanowych i metalowych figurek. Trzeba było brnąć w tym całym chaotycznym dobytku wyszukując wolne miejsca podłogi. Pod podeszwami chrupała mu porcelana, szkło i kryształy.

Okulary, szminki, kolczyki, fajki, lalki, pluszowe maskotki, książki. Drobne przedmioty codziennego użytku przyniesione tu przez Bóg wie ilu ludzi, a potem porzucone na podłodze. Skradał się ostrożnie, krok po kroku, rozgarniając butami bibeloty i precjoza, próbując wymacać jakieś połacie czystej podłogi, a w uszach wibrowały mu coraz gwałtowniejsze jęki Sylwii, spazmatyczne, zmieniające się w krzyk. Obcy, organiczny odór wiercił w nosie, miał wrażenie, że kręci mu się w głowie. Może od smrodu, a może z napięcia.

Dotarł do załomu muru. Pamiątki zalegały tu podłogę rzadziej, leżały właściwie tylko pod ścianami. Migotliwe światło było znacznie wyraźniejsze, pełgało jak blask świec albo paleniska. Widział już wyraźnie białego porcelanowego słonia oplecionego sznurem pereł, ogromną kolczastą muszlę, fotografię dziewczynki z piłką za stłuczonym szkłem, i Gavroche’a opartego nonszalancko o krzywą plastikową latarnię, z procą wystającą z kieszeni i kretyńskim uśmiechem na tępym obliczu. W olbrzymich błękitnych oczach czaiła się drwina.