Wor it You die tonight for love
Wor it You join me in death
Wor it You die tonight for me
Wor it You join me in death

I tak w kółko.

Aż mróz szedł po kręgosłupie.

W tle plumkający słodko fortepian, a na pierwszym planie mdły, aksamitny głos, zapraszający do makabry. Słodkie.

W łazience poniewierały się poplamione na czerwono bawełniane płatki kosmetyczne, biały ceramit umywalki zdobiły drobne, rozbryźnięte kropelki jak garść rubinów.

„Krwawią z nosa, a potem znikają.”

Jego miejsce od dawna było na gościnnej kanapie. Leżał w sinym blasku ulicznych latarni i nie mógł zasnąć. Przed jego oczami stał naćpany student Biba, a w uszach brzmiały złowrogie słowa, wygłaszane sucho przez spikera policyjnego programu: „…wyszła z domu piętnastego listopada, ubrana w czerwony płaszcz i czarny kapelusz. Ostatni raz widziano ją…”

Znikają.

Zapewne nie zdecydowałby się spotkać z Weroniką, gdyby nie wojna. Tęsknił, wspominał, marzył i myślał o niej, ale nie dzwonił. Kosztowało go to niebywałe męczarnie, ale nie dzwonił.

Wojna toczyła się dzień w dzień, kolejne awantury wybuchały z przeraźliwą regularnością. Pod takimi pretekstami, jakie w ogóle nie przyszłyby mu do głowy. Nie mówiąc już o tym, że gdyby to on miał zamiar je wszczynać, dawno by mu się to przejadło. Tymczasem Sylwia zdawała się mieć nieprzebrane zapasy niechęci i gniewu. Kipiała tą niechęcią. Różnica zdań mogła dotyczyć czegokolwiek. Jeżeli on mówił: „długie”, ona: „krótkie”, jeżeli on: „słone”, to ona: „słodkie”. Jeżeli on: „Dzień dobry” to ona: „Dobranoc”. Nawet wyglądała inaczej. Zmieniła fryzurę – pyszne ciemne kędziory ścięła półkrótko i modnie, a do tego zaczęła upinać na czubku głowy kok tak ciasny, że chyba uciskał jej mózg. Napięte mięśnie twarzy zmieniły nawet jej rysy. Zawsze miała zaciśnięte usta i twarde, lodowate oczy. Gdyby poznał ją taką, nawet by się z nią nie umówił na lody.

Jeżeli nie skakała mu do oczu, to leżała w łóżku albo spała. Wyłaziły jej włosy, czepiały się całymi kłębami szczotek i zapychały umywalkę. Pękały jej paznokcie. Zawsze nosiła przy sobie paczkę chusteczek, gotowa zatamować nagły krwotok z nosa. Nie zamierzała ukrywać, do czego ją doprowadził.

– Właściwie za co mnie tak nienawidzisz? – zapytał kiedyś, zdjęty rozpaczą.

– Nie. Ja cię nie nienawidzę… – powiedziała z namysłem, jakby smakując badawczo swoje uczucia. Nie z oburzeniem i zdumieniem, że w ogóle użył takiego słowa. Nie zaprzeczyła. Nie powiedziała: „Przecież cię kocham, jak możesz tak mówić”, ani nic takiego. Po prostu słowo „nienawiść” było niezupełnie ścisłe. Niedokładne. Chciała znaleźć coś lepiej oddającego istotę rzeczy. Może nie całkiem nienawiść, ale… pomyślmy – obrzydzenie? A może – pogarda? Może – lekceważenie?

Wtedy odczuł naprawdę, że coś umarło. Skończyło się. Złamało.

Zrozumiał, że jej gorycz nie sprawia mu już przykrości. Nie wywołuje już żalu, tylko gniew. Czarny, zimny gniew. Nic więcej.

Dlatego tęsknota okazała się silniejsza i w końcu wylądował za stołem w tej samej knajpie, w której spotkał ją po raz pierwszy i spojrzał w fioletowe oczy Weroniki. Po raz pierwszy od dawna zobaczył spojrzenie, które było mu przychylne. Oczy kogoś, kto cieszył się na jego widok.

Nie pamiętał o czym rozmawiali. Pamiętał tylko ciepło. Radość, spokój. Słońce i śpiew ptaków. Słowa, które były miękkie jak pocałunki, a nie stalowe i zębate jak odłamki szrapneli. Zapamiętał wytchnienie i ukojenie. Śmiech. Wąskie dłonie o gotyckich palcach. Usta, stulone jak do pocałunku. Przez kilka godzin był niemal szczęśliwy. Jak człowiek.

* * *

Nie było obrączki rzuconej na stół, ani kartki. Nie spustoszono szafy. Po prostu zegar pokazywał pierwszą dwadzieścia w nocy, a Sylwii nie było.

„Niczego nie zabierają.”

Znowu chodził po mieszkaniu jak tygrys. Nie było takie znowu wielkie. Z pokoju długim korytarzem do sypialni albo prosto z sypialni do kuchni. Albo w kółko po pokoju.

Może być tysiąc powodów, dla których dorosła kobieta nie wraca do domu przed drugą w nocy. Nie tylko ten, że leży twarzą w suchych liściach, w jednym bucie, z podgiętą jedną bosą, bezbronną nogą, ze zmierzwionym płaszczem zadartym na ramiona jak wyłamane skrzydła.

„Wyszła z domu i dotychczas nie wróciła… Ubrana w wełniany płaszcz koloru ciemnoczerwonego, czarne buty na wysokim obcasie i miękki polarowy kapelusz w kolorze czarnym, podobny do prezentowanego na ekranie.”

Można spóźnić się na autobus, utknąć gdzieś, zagadać z kumpelą albo wprowadzić do mamy. Można przysnąć przypadkiem w czyimś obcym łóżku w pościeli z jedwabnej satyny. „O, mój Boże! Już druga! Zresztą, wszystko jedno”.

Siedział przy stole, martwo i ciężko, z dłońmi splecionymi między kolanami i oczami wbitymi w pustkę. Ostatnimi czasy często tak siadywał. W tle telewizor gęgał coś od rzeczy, a Janusz patrzył przed siebie, obracając w głowie kilka tych samych smętnych myśli.

Najchętniej biegałby gdzieś po mieście, szukał i działał. Ale nie było dokąd iść. Mógł tylko czekać.

Discovery gadało już tylko po angielsku. Co robić? Zgłosić zaginięcie? Szukać? Gdzie? Tamci też szukali. „Znikają”. Nie chciał, żeby zniknęła. Ich związek zamienił się w coś okropnego, ale nie chciał, żeby po prostu zniknęła. Do takiego etapu było mu jeszcze daleko.

Na zgrzyt klucza w zamku podskoczył jak uderzony prądem. Właściwie już przywykł do myśli, że odeszła na dobre.

Właściwie nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego wyszedł jej na spotkanie. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy. Chyba ciągle mu się zdawało, że może nastąpić jakiś cud.

Ale nie nastąpił.

Minęła go rozpędzona jak wściekła lokomotywa.

– Czego?! – zgrzytnęła mu prosto w twarz. – Za późno?! Ty sobie możesz wracać kiedy chcesz, a ja mam być o ósmej w domu?! Och, spieprzaj! Pan i władca się zaniepokoił!

Potem był trzask drzwi od sypialni i gwałtowny szloch w poduszkę.

Janusz siedział przy stole, martwo i ciężko, gapiąc się w ścianę i pustkę za nią, wyłamując palce splecionych między kolanami dłoni. Ostatnio często tak siedział.

Tak naprawdę to się wydarzyło bez ostrzeżenia trzy dni później. Zostawiła list, a jakże. Nawet nie: „Drogi Januszu” tylko po prostu: „Januszu”. Przez całe życie było: Piesku, Piesiu nawet Nusiu albo Janunie ty moje, a teraz – Januszu. Trzy kartki – istna epistoła, wypisana pośpiesznym, dziecinnym pismem dobrej uczennicy, wzorowej studentki i przodującej Pracownicy Miesiąca. Niczego się z niej nie dowiedział. Ten sam słowotok, poplątana lista żalów, niechęci i zarzutów, którą wykrzykiwała mu od miesięcy, połączona z nieznośnie manierycznymi komunałami w dydaktycznym stylu. „Zdecydowałam, że najwyższy czas budować życie odpowiedzialne i właściwe”, „Kiedyś trzeba dorosnąć i zrozumieć, że odpowiedzialność i bezpieczeństwo buduje się tylko u boku kogoś, kto rozumie te słowa”, „Nie mam czasu czekać, aż łaskawie dojrzejesz i zrozumiesz, co jest w życiu ważne” i tak dalej.

Myślał, że będzie rozpaczał, tymczasem był po prostu zmęczony i pusty. Wrażenie było takie, jakby wszystko w środku już mu się spaliło i została tylko czarna, zwęglona od wewnątrz skorupa.

Już – stało się. Nie ma się czego bać. Już nic więcej się nie stanie.

A jednak gdzieś pod zmęczeniem i złością bał się. O nią. Od chwili, kiedy stwierdził brak Gavroche’a. W pierwszej chwili nawet nie skojarzył, że go nie ma. Nie znosił tej maskotki ze szczerego serca. Stała zazwyczaj na komodzie, szpecąc sypialnię w promieniu przynajmniej półtora metra wokół siebie. Przywiozła ją sobie z Paryża, jeszcze na studiach, kiedy chodziła z niejakim Jackiem. Janusz nawet go przelotnie poznał – wysoki jak tyka, chudy blondyn z kretyńską grzywką, która wówczas nazywała się „na poppersa”. Wieki temu.