Jednak w takim stanie ducha należało raczej zgromadzić sobie bezpieczne i własne towarzystwo. Ostatnie, czego potrzebował, to zrobić z siebie durnia w obliczu bandy dzieciaków. Wiedział o tym, ale nie bardzo potrafił oprzeć się ich młodości, bezproblemowej balandze w akademiku i własnym wspomnieniom.

Więc poszedł, jednak było inaczej niż w jego czasach. Nie było śpiewów, gitary, bimbru, stanu wojennego. Nie było desperacji i picia z gwinta. Były czipsy, plastikowe kubeczki, był rap z płyty kompaktowej, świergot telefonów komórkowych. Były dzikie dziewczęta, bez żenady nazywane „laskami”, i faceci w garniturach, planujący swoją przyszłość w firmach i „inwestujący w wykształcenie”.

Na szczęście był jeszcze student Biba. Student Biba był żywą skamieliną lat osiemdziesiątych. Czymś w rodzaju ryby latimerii. W czasach Janusza takich studentów Bibów było wielu. Studiowali całymi latami na jednym roku, wykonywali sztuczki zatrącające o magię, by utrzymać się na uczelni, zazwyczaj starsi o pokolenie od swoich kolegów, przeczekiwali wojsko, żyli balangami i pijaństwami, oblewali egzaminy i pojawiali się niezmiennie rok w rok, niezmienni i niezniszczalni jak kamienne dolmeny. A teraz był nowy wiek, globalizacja, biznes, gospodarka zasobami ludzkimi, i wiecznych studentów wybito. Wymordowano ich opłatami za nie zaliczone egzaminy, przymusową ambicją, konkurencją i sukcesem.

Ocalał tylko ostatni Mohikanin – student Biba. Podobno był bogaty, więc drwił sobie z czesnego. Z drugiej strony, wiecznie był bez grosza. Pojawiał się na imprezach ze swoją gitarą w ręku, chlał jak gąbka, rwał panienki na mroczny, brodaty urok wyrzutka, a kiedy śpiewał na ósmym piętrze akademika, z parteru przychodziła woźna i prosiła o ciszę. Impreza z udziałem studenta Biby miała w zasadzie zagwarantowaną wizytę patrolu policji.

Diabli wiedzą ile miał lat. Brodaci, długowłosi faceci nie mają wieku, ale gdyby okazało się, że czterdzieści pięć, Janusz nie byłby zaskoczony.

Co innego pozostali goście. Jak każdy, kto pracuje z młodymi ludźmi, Janusz był przyzwyczajony do ich brzoskwiniowych albo pryszczatych cer, kiełkującego zarostu i młodego, roziskrzonego optymizmem spojrzenia. Ale dziś byli dla niego po prostu dziećmi. Nie miał pojęcia, co tu robi.

Siedział na niewygodnym tapczanie, z plastikowym kubeczkiem, do którego nalano mu wódki, bo odmówił mieszania jej z sokiem pomarańczowym. Dosłownie czuł, jak alkohol etylowy wchodzi w reakcję z plastikiem, tworząc złożone związki wielopierścieniowe, najeżone grupami formaldehydowymi, wysoce reaktywnymi atomami wodoru i karboanionami, które w najlepszym wypadku przeżrą za chwilę naczynie, a w najgorszym jego jelita. Nad jego głową wygłaszano rozmaite życiowe filozofie, od których litość brała, omawiano zalety poszczególnych telefonów komórkowych, licytowano się na firmy, w których już za chwilę będzie się robiło karierę.

Można było zapalić na wychodzącym z korytarza balkonie, zamkniętym ponurą, wzmocnioną stalową siatką, zapewne po to, by nikt nie wyskoczył po zakończeniu sesji egzaminacyjnej. Janusz miał nadzieję, że natrafi tu na tę ciekawszą część imprezy, która zawsze koncentrowała się a to w kuchni, a to na balkonie, albo zgoła w łazience. Jednak zamiast tego spotkał tylko studenta Bibę, ponuro zapatrzonego w mrok i ćmiącego koślawego skręta, rozsiewającego woń płonących łąk.

– Sztachnie się pan doktor? – zapytał Biba dziwacznym, rozwlekłym głosem.

– W życiu – zapewnił go Janusz. – Wystarczy mi własnych nałogów.

– Ale świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia – zauważył Biba.

– To napij się jak człowiek.

– Nie mogę pić tyle wódy – wyznał zamazanym głosem Biba. – Mam jeszcze w tym tygodniu cztery balangi.

Jego głos brzmiał zmęczeniem, jak kogoś, kto ma do wykonania niewdzięczną i ciężką pracę. Zaczął mozolnie odliczać na palcach:

– Imieniny Fenola, potem koniec sezonu w „Kliprze”, potem parapetówa Mrówy i Kefira, potem…

– Ciężkie masz życie – przyznał Janusz i wypił maleńki łyk wódki o wyraźnym posmaku polifenianu etylu. Jeszcze nie był pijany, ale czuł, że robi się wylewny, że zaczynają mu drętwieć policzki, a jego rozsypujące się małżeństwo staje się smutnym zjawiskiem o charakterze teoretycznym, na które można było patrzeć z boku. Na pewno sprawiły to polifeniany. Najwyższy czas powiedzieć – stop.

Zapadło milczenie. Karetka przeciskająca się do pobliskiego szpitala zanosiła się histerycznym wizgiem syreny.

– Dość mam tego. To głupie, nie? – odezwał się znowu Biba. – Ale muszę chodzić. Chcę kogoś znaleźć.

– Kogo?

– Kolesia, który przychodzi na różne balangi, mimo że nikt go nie zna. A potem nikt nie pamięta, że w ogóle ktoś taki się pojawił. Ale on przychodzi i wyrywa laski. Nie wiem, jak to działa, ale potem są jak naćpane. Dostają na jego punkcie hopla, szukają go, łażą, jęczą, słabną, krwawią z nosa, a pewnego dnia znikają.

– Odchodzą?

– Znikają. Puff! I nie ma. Możesz szukać, pytać, jak kamień w wodę. Laska, która od ciebie odchodzi, gdzieś tam istnieje – można ją spotkać albo przynajmniej zobaczyć. Gdzieś żyje, ma telefon, odzywa się do rodziców… A w tym wypadku po prostu znikają. „Ktokolwiek widział” i tak dalej. Zero. Zajebiste, nie? Jak usłyszałem o tym pierwszy raz, byłem zachwycony. Autentyczna miejska legenda z akademika.

Zaciągnął się, zmieniając skręta w rozżarzony strzęp bibułki, i zatrzymał dym w płucach. Bibułka pofrunęła korkociągiem w dół, ciągnąc za sobą siwą strużkę. Janusz ściskał kurczowo chropawą balustradę, a jego nogi napełniały się płynnym ołowiem.

– A potem – ciągnął Biba rozwlekłym od marihuany, ale pewnym tonem imprezowego gawędziarza – naprawdę go widziałem. Byłem zalany jak bombowiec i właśnie się przecknąłem. Myślę, że to na mnie nie działało, bo jak przyszedł, leżałem jak neptek opuszczony przez Boga i życie. A jak się obudziłem, to widziałem kolesia, który wyglądał, jakby był z rtęci. Normalnie błyszczał. Jak ten płynny robot z „Terminatora”. Trzymał jedną taką za rękę i coś tam do siebie nadawali. Czółko w czółko. Sielanka. Pastereczka i robot T – 1000. A później spotkałem tę lasię na wydziale. Łaziła jak kołowata, żarła się ze wszystkimi, a po paru dniach znikła. Ktoś mówił, że wyjechała z kraju, ktoś, że znalazła sobie faceta, ktoś, że zaszła i zrezygnowała ze studiów, tylko było dziwne, że w jej pokoju zostały wszystkie rzeczy. Nic nie spakowała. A później widziałem jej zdjęcie w takim programie o zaginionych. A potem to samo stało się z moją Basią.

Janusz patrzył na niego uważnie, ze skamieniałą twarzą i sercem.

– Ta sama śpiewka. Jakaś imprezka, trochę się pocięliśmy i podobno spotkała kolesia. Takiego, jakiego całe życie szukała. Jeszcze poprzedniego dnia to ja byłem tym wybranym, a potem już nie. I przysiągłbym, że nikogo takiego nie pamiętam. Fakt, że była kupa ludzi. Po tej imprezie się rozstaliśmy. Znienacka. Mieliśmy się pobierać, ja miałem od razu przejść na studia doktoranckie w Irlandii, ona miała jechać ze mną do Corku – wszystko było załatwione i nagle szlus. Ale to się zdarza. Tylko że Basia też znikła. Przecież znałem jej starych. Do dziś się spotykamy i nigdy więcej jej nie widzieli.

Westchnął i potarł kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym.

– Dlatego chodzę po balangach. Tylko to mi zostało. Będę tak chodził, aż go znajdę i załatwię. Myślę, że to jest jakiś seryjny kiler. Taka jest prawda.

Odwrócił się do Janusza z mydlanym uśmiechem i takim senno nawiedzonym wyrazem oczu o ciężkich powiekach. W jego spojrzeniu nie było już niczego ludzkiego.

– Naćpany student, nie? – powiedział tym rozwlekłym głosem zdychającego magnetofonu. – Nawalił się jakimś szajsem i wciska kocopały, nie?

– Też go widziałem – powiedział Janusz, ale głos nie przedostał mu się przez gardło. Wcale nie było mu do śmiechu.

Poszedł po płaszcz i wyszedł, nie żegnając się z nikim. Po drodze do domu biegł.

Była. Leżała w łóżku, nie zwróciwszy na niego uwagi. Słuchała jakiejś ckliwej piosenki, której nie znał. Otwarte pudełko nowego kompaktu leżało przed nią na kołdrze. Piosenka leciała do końca, a potem automat przerzucał odtwarzanie na początek i mroczne, tęskne dźwięki, od których ciarki szły mu po plecach, rozbrzmiewały znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Sylwia, blada jak alabaster, z prześwitującymi przez skórę sinymi żyłkami i podkrążonymi na granatowo oczami, milczała i patrzyła nieruchomo w sufit. Jej umysł żeglował gdzieś w błękicie, unoszony tęsknotą.