Przywitała go pocałunkiem. Przytuliła się do niego w milczeniu, owiana jakąś cichą melancholią, jednak był to prawdziwy pocałunek, a nie małżeńska formalność przypominająca uderzenie stempla pocztowego, jaką go ostatnio częstowała.

Objął ją i pchnął nogą drzwi, przejęty do głębi poczuciem winy z powodu swojego popołudniowego flirtu. Ukryta w tylnej kieszeni wizytówka paliła go jak nasączona kwasem.

Czuł jej gorący dotyk, później, kiedy jedli wspólną kolację, kiedy siedzieli na kanapie patrząc w milczeniu w telewizor. W powietrzu nie było napięcia, naładowana elektrycznie burzowa atmosfera gdzieś się rozwiała, ale zastąpił ją głęboki, milczący smutek. Tak jakby oboje byli w żałobie, ale już nauczyli się z nią żyć. Nadal przytulała się do jego boku, półleżąc na kanapie z podwiniętymi nogami, opierając głowę o jego ramię. Gładził ją po głowie, a ona rewanżowała mu się, głaszcząc go delikatnie pełnym współczucia i smutku gestem. Wizytówka uwierała go przez tylną kieszeń dżinsów. Sztywne, prostokątne kłamstwo, które już zawsze będzie tkwiło między nimi. Postanowił pójść do kuchni i wyrzucić ją. Tak po prostu.

– Dlaczego płaczesz? – zapytał, pragnąc wydobyć ze swego głosu tyle ciepła i czułości ile tylko możliwe.

– Płaczę nad nami – szepnęła i to było jak wyrok. Poczuł fizycznie śmierć nadziei. Gdzieś wewnątrz klatki piersiowej, głęboko. Zapłonęła krótko i zgasła, jak trafiona piorunem. Ten wieczór nie był melancholijnym zakończeniem kłótni. Ona się z nim żegnała. Tracił ją. Zostawał sam. Tonął.

Długo siedział nocą w kuchni, patrząc na fraktale siwego dymu układającego się nad popielniczką, na mokry mrok za oknem, wianuszek liliowych płomyków pod szumiącym czajnikiem. Na elegancką, welurową wizytówkę leżącą przed nim na kuchennym stole. Jego umysł wyłączył się częściowo, jakby odrętwiały poczuciem klęski i straty. Pozostały mu tylko drobne, bezmyślne zachowania. Stan na pograniczu medytacji i katatonii, kiedy można godzinami obserwować fusy dryfujące w herbacie, dym z papierosa, albo refleksy światła załamującego się na łzach we własnych oczach.

A potem podniósł słuchawkę i z bijącym sercem, zdumiony własnym strachem, wystukał numer. Po trzech sygnałach rozległ się trzask i metaliczny, bezosobowy głos, którego nie poznawał, powiedział:

– Halo?

Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, zagubiony w nagłej panice. Dzwonił bez celu, tylko po to, żeby upewnić się, że nieprawdopodobnie piękna dziewczyna z kawiarni, którą kilka godzin temu trzymał w ramionach, istnieje naprawdę. Ale nie poznawał jej. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy głos, który słyszy, należy do mężczyzny czy do kobiety.

– To ty? – tym razem słyszał wyraźnie, że to Weronika. Głos stał się ciepły, dźwięczący. – Powiedz coś, chcę usłyszeć twój głos.

– Dobranoc – szepnął.

– Dobranoc, miły – powiedziała. Położył słuchawkę i stwierdził, że ma spocone dłonie. Dorosły facet, drżący jak osika, ponieważ przed chwilą powiedział przez telefon „dobranoc” pięknej dziewczynie. Dziewczynie, która wyrwana ze snu, o Bóg wie której w nocy, głuchym telefonem, nie tylko wie, kto dzwoni, ale odpowiada: „Dobranoc”. Bez żadnych pytań.

Ideał kobiety? To ta, która nie zadaje bez przerwy zbędnych pytań.

Wbrew własnym oczekiwaniom zasnął twardo i śniło mu się, że tkwi w pajęczynie, opleciony niczym mumia.

Następne dwa dni były tak szare i stalowociemne, że wydawało się, jakby cały świat umarł i toczył się przed siebie jedynie siłą rozpędu. Janusz postanowił jednak wrócić do pracy. Wstawał rano, wmuszał w siebie kubek cienkiej kawy z elektrycznego ekspresu, a czasem także kanapkę, którą żuł bezmyślnie nie czując smaku i połykał na siłę niczym gęś tuczona na pasztet sztrasburski. Potem szedł na przystanek i wciskał się do autobusu, pomiędzy cuchnące mokrą bawełną buroszare płaszcze. Patrzył na czarną gumę podłogi, wytłoczoną w przeciwpoślizgowe wzory, albo przez okno, na szare niebo, bure budynki i bezlistne drzewa.

Nawet Ogród Botaniczny, w którym stał Instytut, był martwy, jak skamieniały las.

Janusz żył jak w koszmarnym śnie, od czasu do czasu budząc się na chwilę w trupim świetle jarzeniówek auli, gdy abstrakcyjne piękno biochemii procesów genetycznych, którą wykładał na elementarnym poziomie drugiego roku, krzesało w nim odrobinę zainteresowania. Potem patrzył na siedzących przed nim studentów obleczonych w białe fartuchy laboratoryjne, gapiących się na tablicę z martwą cierpliwością galerników. W sinym świetle wydawali się udręczeni i chorzy, nawet studentki były ziemiste i nieatrakcyjne. Nawet Nigeryjczyk Patrick Nisangani wydawał się jakiś blady i pożółkły. W tym szarobetonowym, jarzeniowym świecie, w którym byli zamknięci, Afryka wydawała się zjawiskiem czysto teoretycznym.

Czasami odnosił wrażenie, że prowadzi ostatnią odprawę dla oddziału kamikadze, a nie wykłada genetykę ludziom, którzy swego czasu stanęli na głowie i pokonali zaporę morderczych egzaminów, żeby się tutaj znaleźć. Nie winił ich za to. Tkwili w piekle tak samo jak on. Przyszli tu, bo mieli idealistyczne marzenia o życiu odkrywców, o tropikalnych morzach i tajemnicy życia kryjącej się w cudach biologii. Zamiast tego czekały ich obskurne laboratoria, smród odczynników, niekończące się wkuwanie abstrakcyjnych formuł i sine światło jarzeniówek. A na zakończenie dyplom kwalifikujący prościutko do Urzędu Zatrudnienia jako bezrobotnych. Jeszcze o tym nie wiedzieli i mieli gdzieś w głębi duszy krzepiące poczucie, że życie rozwija się przed nimi, że wszystko jeszcze może się wydarzyć. Jeszcze mieli nadzieję.

Przestał śledzić Sylwię. Już wiedział, że spotykała się z tamtym i to mu wystarczyło. Było jak różnica między prawdą i kłamstwem. Czy ten tajemniczy gość był jedyny? Jego żona – to uosobienie prawdomówności i odpowiedzialności – była w stanie kłamać, kręcić i prowadzić podwójne życie. I gdyby nie atak paranoi, który podpowiedział mu, że coś jest nie tak, nigdy by się tego nie domyślił. W takim razie, co jeszcze w ich dotychczasowym życiu było kłamstwem? Potencjalnie mogło to być wszystko. Każda chwila, którą dotąd uważał za bezcenną, mogła być wyreżyserowana, zełgana i zagrana. W końcu był naiwnym frajerem, którego, jak dowodziła praktyka, tak łatwo było oszukać. Snując się po wydziale tamtego tygodnia nie potrafił zdecydować, czy czuje się bardziej upokorzony, czy opuszczony. Codziennie wracał do domu z bijącym sercem, przekonany, że tego dnia już na pewno odkryje pustą szafę, ogołoconą łazienkę, a na stole zdawkową kartkę przyciśniętą obrączką. A ponieważ nic takiego nie następowało, strach zostawał i oczekiwanie na cios wydawało się gorsze od samego uderzenia. Ale Sylwia nie odchodziła – snuła się po mieszkaniu ponura i nabzdyczona, twierdząc z cierpiętniczą bezczelnością, że „wszystko jest w porządku” i doprowadzając go do szału.

Wychowywała go – wszystko robił źle, wszystko miał nie takie i nie wtedy, kiedy trzeba. Nie podejmował kłótni i tylko patrzył z dziecięcym zdumieniem, jak jego piękna i wyjątkowa żona zamienia się w jakąś straszliwą sekutnicę, niczym żywcem wyciętą z tych zimnowojennych damskich magazynów. Stawała się lodowatą, nieskończenie egoistyczną suką o nieograniczonych potrzebach i totalitarnym umyśle. Któregoś dnia nagle przyszło mu do głowy, że robi to z litości. Chce żeby, kiedy nastąpi to co nieuniknione, mniej cierpiał. Jeśli chciała mu siebie obrzydzić przed odejściem, tym bardziej czuł się manipulowany i wykorzystywany.

Największym wstrząsem było dla niego odkrycie własnej zazdrości. Wcale nie był ponad to, jak sądził. Było to uczucie bezsilnego upokorzenia, podobne do tego, którego doznają zgwałcone kobiety i pobici mężczyźni. Wcale nie musiał do tego uważać swojej żony za rzecz lub swoją własność. Nie zmieniało to faktu, że czuł się skrajnie upokorzony i wyzuty z praw. Gdyby znalazł swoje mieszkanie okradzione, spustoszone wszystkie zakamarki, wybebeszone szuflady i przekleństwa wypisane na ścianach ekskrementami, nie byłoby wiele gorzej. Wrażenie, jakby ktoś bezkarnie nasikał na jego życie i odszedł, okazało się być jak najbardziej pierwotne i instynktowne, niczym strach przed wysokością albo ogniem.