– Przepraszam. – Paweł rozkładał tylko bezradnie ręce. – Zaoszczędziłem dla ciebie na odprawę. Napiszę ci referencje. Tylko tyle mogę zrobić.

A kiedy Jacek odpracował już te wszystkie bezradne: „Dlaczego?”, „Jak możesz po sześciu latach zamykać z dnia na dzień”, „Dlaczego ja o niczym nie wiedziałem” i tak dalej, a potem wyszedł na ulicę jako bezrobotny, ta sama przepiękna, niemożliwa do zapomnienia dziewczyna czekała na przystanku tramwajowym.

A teraz stała sobie w bramie i patrzyła spod burzy czarnych włosów. Śledziła go? A może tak podejść i zapytać o co chodzi?

Właściciel sklepu z magią minął go po drugiej stronie gablotki pełnej kryształów, półszlachetnych kamieni, lamp solnych i masek.

Zamknął drzwi wejściowe na zasuwę, wyjrzał przez szybę, jakby patrzył na dziewczynę stojącą nadal w bramie, i opuścił jeszcze bambusową roletę. Potem odwrócił wiszącą na drzwiach wywieszkę tak, by ukazywała napis: „Nieczynne”. Jacek obserwował jego poczynania z szeroko otwartymi oczami, a zdaje się że i ustami.

Sprzedawca odwrócił się w jego stronę. Był śmiertelnie blady, jak przyprószony mąką. Długie, związane z tyłu włosy były zupełnie białe. Szczupłe dłonie wystające z rękawów czarnego golfu były również białe niczym wosk.

Tylko oczy miał czerwone, jak wypełnione krwią.

Jacek rozejrzał się po ladzie w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiejś broni, na wypadek gdyby okazało się, że akurat dzisiaj właściciel sklepu z ezoterycznymi pamiątkami oszalał i postanowił zamordować ostatniego klienta. Od kilku dni Jacek przestał zadawać pytania w rodzaju: „Dlaczego to się zdarza akurat mnie?”. Zdążył już zauważyć, że ostatnio nie jest ulubieńcem publiczności.

Po namyśle zacisnął w dłoni marmurowe jajo.

– Zostaw te tandetne talizmany, człowieku – powiedział sprzedawca. – Tobie potrzebna jest prawdziwa pomoc. Zgubiłeś drogę, co? Wszystko się wali, bez żadnego powodu? Nosisz płaszcz, teczka pod pachą. Jesteś poważnym człowiekiem. Żadnych kadzidełek, horoskopów, kryształów. Stoisz twardo na ziemi, a jednak tu wszedłeś. Oglądałeś wizytówki, potem talizmany. Tu są ciekawsze rzeczy dla zatwardziałego materialisty. Mnóstwo gadżetów, którymi można ozdobić mieszkanie albo zrobić komuś prezent. Niebo się wali, co?

– A co? Sprzedasz mi specjalny towar? Taki, który naprawdę działa? – zakpił Jacek.

Nie trzymam tej zasuwy – oznajmił sprzedawca cierpliwie. – Możesz ją otworzyć i iść dalej. Chociaż wygląda na to, że nie bardzo masz dokąd. Zgubiłeś swoją drogę, przyjacielu. – Wyciągnął palec w kierunku tablicy z ogłoszeniami. – Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeżeli wiesz, co dalej robić, idź. Jeżeli nie wiesz, zrób to, co się W takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.

Poszedł i zniknął w głębi sklepu. Jacek odłożył śliskie od potu marmurowe jajo z powrotem do misy i ruszył do drzwi.

Postanowił wrócić do domu i pooglądać… nie. Zadzwonić do… nie. Przespać się.

Sam.

Jutro mógł jeszcze obejść kilka sklepów sportowych w mieście, może kilka z jakichś pokrewnych dziedzin, a potem – „Pracownik działu»Rekreacja«…”.

Dzwonek wiatrowy przy drzwiach rozjęczał się smętną, przypadkową melodyjką.

Pokój za drzwiami na zaplecze wyglądał inaczej, niż można było się spodziewać. Żadnych magicznych gadżetów, kadzidełek, wyszywanych poduszek. Był prawie pusty, urządzony w taki supernowoczesny, ascetyczny sposób, przywodzący na myśl gabinet dentystyczny albo modny klub. Polerowany metal, szkło.

Sprzedawca siedział na dziwacznym fotelu w przytłumionym świetle chromowanej lampy, przy szklanym stoliku. Po drugiej stronie stał taki sam fotel. Mężczyzna uniósł do ust wymyślną szklaną fajkę wodną. Cylinder z ustnikiem, w którym kłębił się ciężki jak mgła biały dym.

– Ludzie często mówią, że miasto to dżungla – odezwał się szaman miejski. – Ale nic z tego nie rozumieją. W dżungli żyje nie tylko to, co widać, ale i istoty mieszkające na innych poziomach rzeczywistości. W pewnym sensie sami ludzie powołują je do życia. My mamy wpływ na to czy trafimy zwierzę z łuku, ale nie czy znajdziemy jego ścieżkę. Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia czy siedzisz w szałasie, jaskini, czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie. Niosą ją w sobie. Razem z Drzewem Życia, duchami przodków i demonami.

Nie zauważasz tego, bo jesteś jak ktoś, kto chodzi po centrum handlowym. Patrzysz na sklepy, towary na półkach, restauracje i domyślasz się, powiedzmy, istnienia kuchni, albo magazynów, ale nie masz pojęcia, że są tam całe piętra i labirynty pomieszczeń, do których nie masz wstępu.

Jacek usiadł na drugim fotelu i nalał sobie wody mineralnej z wymyślnego dzbanka. Zwyczajna gadka nawiedzeńca. A czego niby się spodziewał?

– Przypuśćmy, że czyjś związek się rozpada – ciągnął szaman. – Umiemy znaleźć jakieś przyczyny. Psychologiczne, ekonomiczne, różne. Ale tak naprawdę często nie wiadomo, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego nagle zamknięto sklep. Dlaczego ktoś nie może w żaden sposób zarobić pieniędzy, albo dlaczego wchodzi akurat na to przejście dla pieszych, przez które za trzy sekundy przejedzie pijany kierowca. Dawno temu wiedziano – ktoś obraził bogów, przodków, zwrócił na siebie uwagę demonów. Teraz mówimy: „Przypadek” zamykamy oczy i zatykamy uszy.

Jacek wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Czuł się zmęczony i śmieszny. Trzeba iść do domu. Na szklanych półkach leżała kolekcja przypadkowych przedmiotów. Mieniąca się barwami hologramu karta kredytowa, mosiężna popielniczka ozdobiona kameleonem, samurajski miecz, srebrna, członowana bransoleta podobna do lśniącej skolopendry, zasuszony czarny motyl nabity na szpilkę, o skrzydłach jak płatki sadzy.

– Nie mam forsy – powiedział zmęczonym głosem. – Po co ta komedia? I tak ci nie zapłacę.

– To będzie zależało od ciebie. Jeżeli ci pomogę, sam zdecydujesz czy i ile chcesz mi zapłacić. Najpierw muszę cię przeczytać.

– Znaczy, co?

– Wyjmij wszystko, co masz w kieszeniach, i wsyp do misy. Także wszystko, co masz w portfelu, z wyjątkiem pieniędzy. Wszystko. Wizytówki, zapalniczkę, klucze, bilety, sznurek.

Jacek wytrzymał przez dłuższy czas spojrzenie okropnych, czerwonych oczu, po czym wzruszył ramionami.

Podobnie zaskakujące wrażenie pojawia się na lotnisku przy bramce magnetycznej. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Kto by pomyślał, że tyle tam się mieści drobiazgów. Karty kredytowe, bilet do kina, klucze, papierosy, zapalniczka, dokumenty, wizytówki, jakieś karteczki z enigmatycznymi numerami telefonów. Cały stos.

Mężczyzna wycelował gdzieś pilota i pomieszczenie zalała muzyka. Żadne transowe zawodzenie, żadne indiańskie bębny. Perkusja, gitary – zespół The Clash. „Guns of Brixton”. Potem założył przeciwsłoneczne okulary. Eleganckie polaroidy. Straszne, krwawe oczy zniknęły.

Sprzedawca potrząsnął misą i wpatrzył się w jej zawartość, pykając ze swojej bulgocącej fajki. Jacek, który stracił poczucie rzeczywistości, przyglądał się temu z takim uczuciem, jakby patrzył na lekarza oglądającego zdjęcie rentgenowskie.

Mijały minuty. Szaman mruczał pod nosem, trudno powiedzieć czy nucił do Clashów, czy mamrotał do siebie.

Przeleciały tak trzy utwory, po czym sprzedawca zdjął nagle okulary i podsunął od siebie misę.

– Zabierz to – powiedział. – Jak mówiłem, zgubiłeś drogę, człowieku. – Teraz niczego nie załatwisz. Nic nie znajdziesz, nic nie poradzisz. Magda nie wróci. Ciotka zabierze ci mieszkanie – dostaniesz zastępcze takie, że będzie ci się chciało płakać. Twoja droga skończy się w supermarkecie. Coś systematycznie niszczy twoje życie. Coś nie z tego świata zwróciło na ciebie uwagę. Czasami nieszczęście spada na nas rzeczywiście przypadkowo. Jak rykoszet. To jak przypadkowe ofiary na wojnie. Palec na spuście trzymany o jedną sekundę za długo, błąd maszyny, awaria zapalnika. Ale nie tym razem. Przyciągnąłeś istotę, która ma cię na oku. To huraganowy ogień. Masz przesrane, człowieku.