Zapalił papierosa i czytał dalej, mimo że było mu trochę niedobrze. Chyba z nerwów.

Dalszy ciąg już zupełnie przypominał instrukcję przysłaną z banku. Tajemniczy autor tłumaczył, jak używać karty, jak kupować, a jak podejmować w bankach gotówkę i skąd ona się bierze. Wszystko było pomyślane tak, by podłączyć Ziębę do gigantycznego krwiobiegu kosztów własnych, kosztów reprezentacyjnych, promocji i reklamy, ulg podatkowych i innych magicznych sztuczek księgowości. Miał żywić się okruchami podbieranymi możnym tego świata, a nie krzywdzić maluczkich. Wyglądało to na robotę jakiegoś kosmicznego Robin Hooda. Wreszcie napięcie ustąpiło ekscytacji i Zięba dostał monstrualnego ataku histerycznego śmiechu. Całe napięcie ostatnich lat i godzin zeszło z niego naraz, więc skręcał się ze śmiechu na dywanie, rechotał, kwiczał, wył i chichotał, aż lekko zsikał się w spodnie i leżał bezsilnie jak ryba na plaży, w mokrej bieliźnie, z obolałą przeponą i szczęką, chwytając spazmatycznie oddech i pokwikując słabo od czasu do czasu.

Wstał z dywanu, otarł załzawione oczy, zmienił bieliznę, potem opłukał twarz zimną wodą i wypił duszkiem małą butelkę wody mineralnej, znalezioną w lodówce.

Po tym ataku poczuł, że doszedł do kresu wytrzymałości. Po prostu przestał się już denerwować, ekscytować i zastanawiać. Zadziałały bezpieczniki. Człowiek zawsze się zastanawia, co stanie się z jego mózgiem, kiedy zetknie się z czymś przekraczającym granice wytrzymałości. Tymczasem, nic się nie dzieje – jest tak, jakbyś przekręcił potencjometr. Pstryk – i hałas opada do znośnego poziomu.

Śluzy zostały zamknięte i teraz czuł po prostu podniecenie. Zapalił następnego goldena, sięgnął po instrukcję. Czytał jak szalony, mimo że czuł już piasek pod powiekami. Nawet dłonie przestały mu drżeć. Właściwie już się zdecydował. W końcu, uczciwie rzecz biorąc, niczego już nie ryzykował. Dużo gorzej już nie mogło być.

Wiszące na ścianie japońskie pudełko, będące skrzyżowaniem budzika i termometru, pokazywało dwudziestą drugą trzydzieści dwie, oraz dziewięć stopni na zewnątrz i dwadzieścia pięć wewnątrz, kiedy skończył lekturę.

Czuł się już tylko zmęczony. Przewrócił ostatnią kartkę i wtedy dostrzegł ledwo widoczne nacięcie na czarnej skórze okładki. Wystawał z niego maleńki rożek białego plastiku. Nie zauważył tego przedtem, zresztą całkiem możliwe, że w ogóle wtedy tego nie było. Rozchylił nacięcie i po raz pierwszy zobaczył Absolutną Kartę Kredytową.

Rzeczywiście wyglądała jak karta kredytowa, choć Zięba znał tylko swoją kartę, służącą do wyświetlania w bankomatach napisu „Brak środków na koncie”, albo „Bank nie zezwolił na operację”.

Była prostokątna, chyba plastikowa, wzdłuż górnej krawędzi wytłoczone było imię i nazwisko Zięby oraz jakiś numer kodowy, prawdopodobnie kamuflaż. Natomiast ornament niewątpliwie miał znaczenie. Zięba spojrzał na niego tylko raz – i uwierzył natychmiast. Uwierzył we wszystko: w działanie karty, w potyczkę między harmonią i chaosem, w której był pionkiem, w rozmowę z Instrukcją, we wszystko. Przeczytał o wpływie tego wzoru na innych ludzi i o tym, że dla niego będzie to tylko cieszący oko abstrakcyjny ornament, ale na coś takiego nie był przygotowany. W sumie trochę to przypominało ruchomy hologram, przedstawiający kalejdoskopową plątaninę barwnych linii, ale ten motyw urzekał, ciągnął wzrok coraz głębiej i głębiej, w jakąś tęczową otchłań, gdzie wszystko znajdowało się w doskonałym spokoju i równowadze. Nie w martwym bezruchu, ale właśnie w równowadze. Nie można było oderwać od niego wzroku, znajdując coraz to nowe głębie i nowe kształty.

W głowie huczało mu od mnóstwa rad i informacji. Wiedział, jak postępować z urzędem podatkowym, jak się zachowywać w bankach i sklepach. Miał w ręku kartę z mieniącym się tęczowym rysunkiem, brzemienną potencjalnym bogactwem, i dopiero teraz zaczął się bać naprawdę. Nie czających się wokół tajemniczych sił rządzących losem, nie tego, że stał na polu bitwy jakiejś nieludzkiej gry pomiędzy żywiołami, ale tego, że to wszystko okaże się złudą albo żartem. Karta nie będzie działała.

Być może nie ma żadnej karty, jest tylko przedwcześnie posiwiały dwudziestopięciolatek, siedzący w maleńkim pokoju hotelowym i wpatrujący się z głupawym uśmiechem w swoje puste dłonie.

Mógł to sprawdzić bardzo łatwo. Wystarczyło zejść na dół do restauracji i zamówić zaległą kolację. Wystarczyło tylko użyć karty. Nic prostszego. A mimo to siedział nadal w pokoju.

Dawno nie bał się aż tak, mimo że przez ostatnie miesiące doskonale poznał smak strachu. Nie tylko zwyczajnego, nerwicowego lęku, ale prawdziwego czarnego strachu, który odbiera władzę w nogach i umyśle.

Wstał. Wiedział, że jeśli się natychmiast nie ruszy, ten strach nigdy go nie opuści.

– Czy honorujecie państwo karty kredytowe? – Trafił na tego samego kelnera, z pociągłą, pobrużdżoną twarzą i dobrodusznymi siwymi wąsami.

– Tak, Visa, Master Card, American Express…

– A tę…? – Położył kartę na stole, prosto na biały obrus, czując w gardle bicie serca, tak dokładnie, jakby je połknął. Kelner spojrzał na kartę odruchowo, po czym drgnął i spojrzał dokładniej. Potem wyciągnął rękę i podniósł ją do oczu.

– Wie pan, nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że zapytam szefa.

Czekał. Straszne to było czekanie. Zawsze tak było. On czekał, a ktoś decydował. A potem przychodzili i ogłaszali wyrok. Rodzice, nauczyciele, wykładowcy, lekarze. W tę albo we w tę. Najczęściej we w tę.

Kelner wyszedł z zaplecza i ruszył w jego stronę. Czuło się coś niedobrego w tym jego wolnym kroku i stanowczym spokoju. Nie uśmiechał się, nie ruszał energicznie, by odebrać zamówienie bogatego – klienta – z – kartą.

Masywny Rosjanin z groźnym, gruzińskim obliczem wychylił się do tyłu w stronę kelnera i powiedział coś. Ten przystanął i nachylił się do gościa, jednak co chwilę zerkał na Ziębę twardym, zimnym wzrokiem.

Niedoszły milioner czuł już tylko ulgę. To efekt szoku. Wściekłość, rozczarowanie, żal i poniżenie czekały w kolejce. Jednak w tej chwili chciał już tylko, żeby to się skończyło.

Kelner podszedł do stolika i szurnął kartę po obrusie.

Uśmiechnął się.

– Honorujemy te karty. Co pan zamawia?

Następnego dnia, po lekkim śniadaniu (płatki kukurydziane, twarożek ze szczypiorkiem, wędzona szynka z dzika, gorące rogaliki, masło, dżem figowy, kawa ze śmietanką, sok z mango) Zięba został w swoim pokoju. Spędził ranek z długopisem w ręku, kreśląc plany na hotelowej papeterii. Spisywał listy zakupów i problemów, którym wystarczyło tylko zapchać gęby pieniędzmi, by przeistoczyły się z koszmaru w proste sprawy do załatwienia.

Wyglądało na to, że samo znalezienie i kupienie mieszkania, urządzenie go i wyposażenie, a nie brał pod uwagę jakichś niesamowitych luksusów, tylko przyzwoity, przeciętny standard, wypełni mu najbliższych kilka miesięcy. Zanosiło się na to, że będą to bardzo miłe miesiące, ponieważ odkrył w sobie jeszcze jedno: umiał się cieszyć. Wątpił, by podczas wczorajszej kolacji mógł znaleźć kogoś, komu sprawiałaby podobną przyjemność.

Urządził sobie trzydniowe wakacje, podczas których uczciwie odpracował wszystko, co tylko Motel „Sargasso” oferował w swoim folderze. Bilard, saunę, lekcje jazdy konnej. Przez parę godzin obijał piłeczką ścianę na tartanowym korcie, nie bacząc na lodowatą mżawkę i ciężki, przemoczony dres. Spędził wieczór w barze, kosztując wszystkich nieznanych sobie alkoholi, w końcu dwóch kelnerów musiało odnieść go do pokoju. Strzelał do rzutków, zmarnował mnóstwo amunicji, ale po trzech godzinach udało mu się dwukrotnie rozstrzelać gliniany talerzyk i zarobić na ironiczne brawa obsługi.

Wieczorem czwartego dnia zadzwonił do żony. Jola miała złamany, lodowaty głos jak zwykle. Jak zwykle była zmęczona i nie dawała sobie rady z dwójką dwuletnich bliźniąt i zbuntowanym trzylatkiem. Miała już wszystkiego dość. Chciała tylko wiedzieć, kiedy Zięba będzie w domu i pomoże, kiedy będą jakieś pieniądze, choć właściwie z tonu głosu wynikało, że straciła już nadzieję na cokolwiek i właściwie jest jej wszystko jedno.