Zrobiło mu się jej potwornie żal.

– Joluś, poczekaj, to jest bardzo ważne. Załatwiam kontrakt na ogromna sumę. Będę miał prowizję, to jest naprawdę kupa forsy… Nie, robię to na własną rękę, nie przez firmę. Tam nic nie wiedzą… Poczekaj, mówię, że pośredniczę w kontrakcie. Prowizja… nie wiem jeszcze, ale kupa forsy. Kasa. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to kupimy mieszkanie, może nawet otworzę własny interes… Nie wygłupiam się i jestem trzeźwy… Nie wiem dokładnie kiedy, za kilka dni. Nie, nie mogę rozmawiać, wyszedłem na chwilę z rozmów. Później ci wszystko opowiem… muszę lecieć… pa.

Odłożył słuchawkę z ciężkim sercem i obolałym sumieniem. Biedna Jola… Tam w tle przez cały czas słychać było wrzeszczące pandemonium i równy, ostry jazgot Pani Ordynator Ziębowej, która jak zwykle wymagała dla siebie całej uwagi, bo niniejszym miała coś do zakomunikowania i guzik ją obchodziło, czy akurat rozmawiasz przez telefon, przewijasz niemowlę, czy musisz wyjść.

To nic, kochanie, jeszcze tylko kilka dni, a potem będziesz wreszcie we własnym domu, gdzie nikt nie będzie na ciebie wrzeszczał, nikt nie rzuci ci w twarz mokrych pieluch, nikt nie będzie cię częstował złośliwościami, ani uważał za „osobę nieodpowiednią”. Już nigdy nie będziesz płakać na sam widok rachunku, ani sprzedawać ostatniej biżuterii, żeby dzieci miały choć jedną rzecz od ciebie. Teraz ci to wynagrodzę.

* * *

– Słyszałem w życiu różne rzeczy – powiedział powoli Stefan. – Widziałem na własne oczy, jak jeden polityk łaził po ogniu boso, widziałem ducha i raz nad Saharą widziałem autentyczne UFO. W Indiach widziałem, jak faceci masowo przebijali się hakami i igłami, aż wyglądali jak jeże, ale nie krwawili. Ale takiej bzdury…

Siedzieli w mieszkaniu Stefana, urządzonym ze specyficznym smakiem samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, z kieliszkiem rumu „Havana Club” w ręku, a Stefan za swoim biurkiem. Zięba obracał delikatnie palcami stopkę kieliszka, zerkając kątem oka na tarczę swojego tytanowego „Tag Heuera”. Czekał na reakcję przyjaciela. Nadal lubił to jego mieszkanie, w którym kiedyś (miesiąc temu? przed dwudziestu laty?), znajdował jedyny, krótkotrwały azyl. Teraz wydawało mu się nieco klaustrofobiczne i ciasne, zagracone starymi meblami, a ściany błagały o nową warstwę białej farby. Jakoś dotąd tego nie zauważył.

– Wchodzisz w spółkę? – zapytał.

– Słuchaj, to jest osobna sprawa. Ja jestem wolny strzelec i nie lubię się wiązać, ale to brzmi nieźle. Rzeczywiście są pomysły na kapitalne reportaże, których nikomu nie chce się robić i moje wejścia w kilku telewizjach wystarczą, żeby takie rzeczy sprzedać. Jeżeli obiecasz mi, że nigdy nie padnie taki argument, że to ty podpisujesz rachunki, więc jako producent będziesz decydował o wszystkim, jeżeli będziesz się chciał ode mnie uczyć, nie ma sprawy. Zaryzykuję. Ale w terenie ja dowodzę. Czekaj, o tym zawsze możemy pogadać, tamto jest ważniejsze. Muszę wiedzieć, skąd masz forsę. Albo mi ufasz, albo nici z tego. Buchnąłeś jakimś mafiosom?

– Stefan, czyja cię kiedykolwiek w życiu okłamałem?

– Owszem, pamiętasz Edytę?

– Nie wygłupiaj się, mieliśmy po siedemnaście lat, a ja spałem z nią raz, przez pomyłkę właściwie, poza tym to był incydent, a ja łgałem wyłącznie po to, żeby ochronić twój związek, durniu jeden. Skąd miałem wiedzieć, że ta idiotka cię rzuci? Czy kiedykolwiek potem cię okłamałem?

– Noobra… Tracisz pracę. Mówię ci: jedź odpocząć i zebrać myśli. Jedziesz. Po tygodniu wracasz Range Roverem, wynajmujesz żonie i dzieciom apartament w „Merkurym”, kupujesz pięciopokojowe mieszkanie, remontujesz je, kupujesz dzieciom wymarzone zabawki, ubierasz Jolkę jak Michelle Pfeiffer na wręczanie Oscara…

– Sama się tak ubrała – przerwał Zięba.

W porządku, lotnicza kurtka z barankiem to też nie jest szczyt gustu, jeżeli chcesz wiedzieć. A potem przychodzisz tu z butelką zupełnie niesamowitego kubańskiego rumu, który musiałeś sprowadzić z Czech, i paczką „Amphory Scotch Whisky”, której nie paliłem od ośmiu lat, żeby opowiedzieć mi jakąś taoistyczną historię o walce harmonii z chaosem, o tym, że twój pech jest przyczyną wojny na Bliskim Wschodzie, i że siły ying podarowały ci magiczny plastik zastępujący pieniądze? Chcesz w mordę?

Zięba wyciągnął z wewnętrznej kieszeni portfel, z portfela kartę i rzucił na stół. Stefan odłożył na chwilę fajkę i podniósł plastikowy prostokąt do światła.

– Noobra… – wymruczał w brodę. – Wygląda na autentyczną kartę kredytową, jakkolwiek nieznanej firmy. Tu jest nazwisko, numery, ten kiczowaty obrazek wygląda na hologram, całkiem ładny, tylko dlaczego nie ma żadnego banku? Ładna. No, ładna cholera.

– Czy ten nocny na parterze jest otwarty?

– Otwarty.

– To się zbieraj – idziemy na dół po coca – colę i cytrynę do rumu.

– To niczego nie dowodzi – upierał się Stefan, kiedy wrócili na górę. Mogłeś jej zapłacić wcześniej, a zresztą tam honorują karty kredytowe – mogli nie zauważyć, że ta jest jakaś lewa.

Zięba znieruchomiał na chwilę z kurtką dłoni, po czym znów wydobył kartę i wręczył osłupiałemu Stefanowi.

– Przyjrzyj się dobrze – powiedział. Stefan popatrzył na rysunek, potem na Ziębę. Bawił się przez chwilę kartą nachylając ją w różnych kierunkach i obserwując wzór.

– Pożycz mi pięć stów – wypalił znienacka Zięba. Stefan zamyślił się, pyknął z fajki, po czym spojrzał machinalnie na kartę i westchnął.

To jest coś, o czym chciałem ci powiedzieć – wyznał ponuro. – Trochę mi głupio. Czytałem ostatnio taki artykuł, dosyć zabawny, była tam lista uniwersalnych rad dla dżentelmena. Po prostu dla jaj, ale jedna rzecz dała mi do myślenia… No, dobra. Postanowiłem, że nie będę ci już pożyczał pieniędzy.

Zięba podniósł ze zdumieniem brwi. Tego się nie spodziewał.

– Doszedłem do wniosku, że jeżeli przyjaciel naprawdę potrzebuje pieniędzy, to nie powinno się pożyczać – potem musi ci oddać, nie zawsze może, i to jest niezręczna sytuacja. Dlatego dam ci te pięć stów. Nie chcę, żebyś oddawał, rozumiesz? Zresztą, głupio mi, że do tej pory ci pożyczałem, a ty byłeś w takim dołku. Masz rodzinę na utrzymaniu, a ja – uśmiechnął się – jakoś przebiduję za trzy tysiące w tym miesiącu.

Sięgnął do kieszeni dżinsów, wyciągnął mały portfelik i nim Zięba zdążył zaprotestować, odliczył dziesięć sztywnych, nowiutkich banknotów.

– Stefan, opanuj się, przecież to był tylko test. No, zabieraj to, kretynie, chciałem ci tylko pokazać, że karta działa.

– Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale to głupie – przecież dla mnie wystarczy, a ty masz rodzinę na utrzymaniu…

– Stefan, ty durniu, nie potrzebuję żadnych pieniędzy! – ryknął Zięba. – Nie potrzebuję, rozumiesz? Jestem bogaty. Żyję poza całą tą paranoją – mam wszystko za darmo. Wszystko czego potrzebuję i więcej. Pieniądze to dla mnie teraz obrazki – łapiesz? Potrzebuję koszulę – idę do sklepu i biorę sobie koszulę. Jaką chcę, a nie na jaką mnie stać… Pokazuję ludziom kartę i koniec. Chcę buty, biorę buty. A jak potrzebuję pieniędzy, idę do banku i proszę o pieniądze. Schowasz wreszcie tę sałatę i nalejesz wódki? Obudź się!

– No, nie wiem… – powiedział Stefan. – Ja naprawdę czytałem taki artykuł i tak sobie pomyślałem… karta… to jakaś paranoja. Skol! – Podniósł kieliszek, zakręcił bursztynowym płynem w środku i jednym ruchem wlał go do gardła. Mlasnął i stuknął kieliszkiem w stolik.

Zięba też wypił i szybko spłukał colą karmelowy smak trzciny cukrowej.

– Za Afrykę, bracie – powiedział. – Za Himalaje, Zanzibar, Chiny i Rów Mariański. Za wszystkie cuda, które możemy sfilmować i pokazać ludziom. Za cały pieprzony, kolorowy świat.

A potem, kiedy skończył się rum „Havana Club” i Zięba z wysiłkiem zamówił sobie taksówkę, Stefan odprowadził go do windy i podając rękę na pożegnanie, wsunął mu w dłoń dziesięć złożonych pięćdziesięciozłotowych banknotów.