Jacek poczuł gorąco, a potem ciarki wędrujące milionem małych nóżek przez plecy i ciemię. Brak oddechu. Łomot wzbudzonego nagle serca. I paniczny chór głosów w głowie, usiłujących zaprowadzić porządek, jak komendy oficerów na trafionym statku. Spokój! To zbieg okoliczności! Cwany oszust!

– Najpierw musisz zrozumieć i uwierzyć – oświadczył szaman. – Weź kilka rzeczy z tamtej półki. Mam trzy rodzaje klientów. Zwyczajni – którzy przychodzą coś kupić. Jakiś nieistotny drobiazg, w którego działanie sami nie wierzą. Zabawkę. Bibelot. Tacy, którzy przychodzą kupić coś, co jest im niezbędne i wiedzą co robią. Czasem zdrowie, czasem powodzenie, a czasem czyjąś śmierć. To prawdziwi klienci. Są jeszcze tacy, którzy płacą mi za to, żeby coś zostawić. To właśnie przedmioty w tym pomieszczeniu. Zwykłe rzeczy, które jednak mają wyjątkowe znaczenie. Czasem chodzi o to, żeby przestały przyciągać złe siły, a czasami po prostu, żeby o czymś zapomnieć.

Połóż je na stole, a ja opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz. Opowiem ci o Plemieniu Przypadku. O Jesiennych Demonach. Tych, które kryją się za telefonem o drugiej w nocy, za zawirowaniami rzeczywistości. Uwalniam od nich takich jak ty. Potem kładę na półce trofeum i wchłaniam kolejnego demona. Jestem łowcą i księgą.

Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.

Jacek usiadł wygodnie i postanowił posłuchać. I tak nie miał dokąd iść.

KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ

– Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba – powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia o dach uporczywego październikowego deszczu i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu, po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.

Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, że panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli, dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Missisipi. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?

– Jestem nieudany – powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. – Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś, czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien, do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu. Chciałbym być normalny.

Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą, i między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył… I dobrze.

Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas przeznaczony dla ciężarówek, maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd właściwie jedzie. Wybrał gdańską E – 77, bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku, wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie wrzucając biegi dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód, słuchając łomotania zaworów upodabniających silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.

Przydałaby się jakaś muzyka. Jakiś smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety, samochodowy radiomagnetofon kosztuje pięć milionów jak obszył… Nie ma z tym dyskusji.

Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć za półtorej bańki, razem z głośnikami i montażem. Tylko że to dotyczy wyłącznie „tych” facetów. Gdyby Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co zważywszy okoliczności raczej nie było możliwe, to i tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, albo odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to już było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić, że ma nieodpowiednie nastawienie, albo że w życiu wszystko się wyrównuje, albo że życie w ogóle jest ciężkie, gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy ani mniej pracowity, ani gorszy. Startowali mniej więcej z tego samego poziomu, a teraz była między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszczędności, i wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał w stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie rozumiał tego. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali tego rodzaju obiektywnych trudności, na które Zięba nadziewał się przy nawet najgłupszej sprawie. Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał, i naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne siły, ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie, na których liczył, odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i interpretacje zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od pierwszego wejrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego innego były otwarte na oścież. Nauczył się, że w jego przypadku absolutnie wszystko zależy od ślepego losu. Rzecz jasna, na jakimś etapie ważne były twoje zdolności, pracowitość, albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał mieć miejsce jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy był czas zarabiania za granicą, każdy, kto chciał jechać, musiał najpierw mieć paszport, jakieś pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt zaczepienia na miejscu. Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć też od kogoś zaproszenie i jakiś namiar na ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała, że nie wie o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę, albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas odkorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag, albo coś w tym rodzaju, i mieszkali.

Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.

Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wolnym miejscu, zawsze korzystniejszym niż poprzednie, i to zanim zaczęli się na dobre martwić.

A teraz on stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedział, co będzie dalej. Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, potem, po gigantycznych wysiłkach, uzyska prawo do jakiejś beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość. I na domiar tego wszystkiego jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.