Janusz drgnął, a wtedy czar prysnął. Szyba stała się szybą, a rozmawiający z Sylwią jego rywal znowu stał się sobą. Zniewalającym nieziemską urodą, młodym, bogatym i szczęśliwym samcem. Odwrotnością Janusza, który był ubogi, poczciwy, nudny i codzienny. Sylwia coś tłumaczyła tamtemu nad talerzykiem z frymuśnym ciastkiem, coś klarowała, wodząc delikatnie palcem po jego dłoni. Doskonale potrafił sobie wyobrazić, co to było: spotkaliśmy się za późno, ja sama nie wiem, strasznie bym chciała, ale nie jestem jeszcze gotowa, to nie takie proste, muszę trochę pobyć sama i tak dalej. W gruncie rzeczy elementy tańca godowego. Tańca na jego grobie.

Wyszli razem. Odczekał, czując udami krzepiące wibracje potężnego silnika, a potem zjechał z chodnika i niespiesznie ruszył ulicą.

Jego cel odprowadził Sylwię kawałek, potem wrócił pod „Sheratona” i wsiadł do samochodu. Nie było to wprawdzie porsche, tylko jakaś opływowa, europejska limuzyna, ale wyglądała na odpowiednio kosztowną.

Podczas pościgu Janusz czuł, że uwalnia całą spalającą go adrenalinę. Prześlizgiwał się między samochodami, nie tracąc wroga z oczu, ale też pilnując, by nie włazić mu w pole widzenia.

Nie miał pojęcia o śledzeniu, więc po prostu jechał za nim, trzymając się o dwa samochody z tyłu. Nie wiedział dokładnie, po co to robi. Dowie się, gdzie tamten mieszka? I co z tego? Zamorduje go? Szczerze mówiąc, miał na to ochotę. Najchętniej gołymi rękami. Sfotografuje ich in flagranti i będzie mieć dowód w sprawie rozwodowej? Po co? Nie mieli dzieci. Całym ich nędznym dobytkiem było to mieszkanie na poddaszu – po babci. Bardzo możliwe, że nie będzie go potrzebowała.

Uświadomił sobie, że przecież jeszcze się nie rozwodzą. Jęknął i szarpnął głową w kasku, powodując nagły rozkołys motocykla. Skoncentrował się na prowadzeniu – uralem wcale nie jeździło się gładko, zwłaszcza w tłoku.

Ścigał sukinsyna, bo to było jedyne, co mógł zrobić. Albo to, albo siedzieć i jęczeć. Wydarzenia biegły własnym torem i nie miał na nie wpływu.

Te wszystkie brednie o zdobywaniu kobiet. To one zdobywały. Mogłeś uważać się za wielkiego podrywacza, być przekonanym, że to ty kontrolujesz sytuację, ale liczył się ich wybór. Albo reagowały z sympatią na twoje awanse, albo obdarzały cię chłodną pogardą. A kiedy już zdecydowały się zostać i uzależniały cię od siebie jak narkotyk, nagle nudziły się i odchodziły. Tak jak Renata, żona Jerzego. Nie było rzeczy, której Jerzy nie zrobił, żeby ją odzyskać. Pewnego dnia spakowała się i wyniosła. Jerzy omal nie oszalał. Nie chciała z nim nawet rozmawiać. Nie pokłócili się ani nic podobnego. Renata „doszła do wniosku”. Przestał jej odpowiadać. Ni z tego, ni z owego odkryła, że „to nie to”.

I znikła. Jerzy rozmawiał z jej przyjaciółkami, z jej matką, szukał jej przez detektywów, próbował z nią porozmawiać przynajmniej przez telefon. Gdyby tylko zażądała, przeszedłby operację plastyczną albo pranie mózgu. Nic z tego.

Janusz obserwował całą tę aferę ze zgrozą i niedowierzaniem. Wszyscy kumple najpierw współczuli Jerzemu, potem mieli go dosyć, bo jego cierpienie jakoś nie chciało się skończyć, wreszcie zaczęli nim gardzić i życzyć mu nagłej śmierci, byle tylko zszedł im z oczu. Bo się bali.

Wiedzieli, że pewnego dnia może to dopaść któregoś z nich. Dopóki byli młodzi, mieli wyjście: brać kobiety, z którymi nic ich nie łączyło i wyrzucać je, zanim się uzależnią. Alternatywą było próbować stworzyć trwały związek oparty na uczuciu i pozostać całkowicie bezbronnym na: „przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku”, a potem zostać następnym Jerzym. A Jerzy już nigdy potem nie doszedł do siebie.

Samochód jego wroga nagle wrzucił prawy kierunkowskaz i zgrabnie wpasował się w jedyne puste miejsce parkingowe na niewielkim obszarze wolnym od przeklętych słupków, którymi jakiś maniak ponabijał wszystkie chodniki w Warszawie. Janusz minął go w całym pędzie, a następnie gwałtownie skręcił pod prąd w następną przecznicę, przejechał po szerokim, pustym chodniku i zaparkował na jakimś przypadkowym kawałku betonu, wylanego między ścianą kamienicy a trawnikiem. Pobłogosławił wynalazcę motocykli, zdarł z siebie kask i zamknął go w kewlarowym kufrze umocowanym za tylnym siedzeniem. Potem w marszu dopinając kurtkę wyszedł szybkim krokiem zza rogu, w sam raz, by zobaczyć okryte wełnianym płaszczem plecy tamtego w tłumie przechodniów szturmujących przejście dla pieszych.

Światła zamrugały i zmieniły kolor, kiedy Janusz wbiegł na pasy, widząc pełne bojowej furii twarze kierowców zdecydowanych nie darować ani jednemu piechurowi więcej.

Widząc tamtego wchodzącego do obitego ciemnym drewnem pubu, Janusz poczuł przypływ buntu. Czy ten gnojek cały dzień siedzi w knajpach?

– To jest jakiś pieprzony mafioso – wycedził.

Wszedł do środka dosłownie dwie minuty po nim i wypatrzył ciemny wełniany płaszcz na wieszaku w szatni.

Było wczesne popołudnie i w mrocznych, po angielsku przytulnych salach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Wieczorem nie będzie gdzie usiąść, powietrze stanie się gęste od dymu i wrzasku, ale na razie panował tu spokój.

Usiadł przy barze, mając w zasięgu wzroku zarówno salę, jak wyjście i przedsionek szatni. Chłoptyś zniknął.

Jego płaszcz nadal wisiał na kołku. W tej szatni był tylko jeden taki płaszcz. Guerlaine, z czesanej czarnej wełny, przypominający krojem oficerski trencz z pierwszej wojny. Płaszcz bogatego, rozkapryszonego playboya. Tylko playboya nigdzie jakoś nie było. Janusz rozglądał się po sali bez skrępowania. Ludzie umawiają się w pubach i potem szukają właśnie w ten sposób.

Nie było tu żadnych zakamarków, tylnych wyjść przez ogródek; nie w październiku. Zgubił go.

Wstał na chwilę i wyjrzał przez witrynę. Szarostalowe audi (czy coś podobnego), nadal parkowało w zatoczce. Sukinsyn wszedł właśnie tutaj – był tego pewien. Więc gdzie się podział?

Pomyślał, że powinien wrócić do motocykla i czatować, nie spuszczając z oka samochodu. Co byś zrobił na jego miejscu? Zostawiłbym samochód w cholerę i wrócił do domu taksówką, a ty byś mógł czatować do usranej śmierci.

Barman zwrócił na niego uwagę, więc musiał coś zamówić. Miał ochotę na wódkę, ale zamówił szklankę soku grejpfrutowego, zżymając się w duchu na straszliwe ceny.

Wszedł do kibla? Niemożliwe, żeby książę z bajki korzystał z toalety. Na zaplecze? I umarł tam? A może pracuje na zmywaku?

Zapalił papierosa i spojrzał tępo przed siebie, na oprawiony w ramki plakat egzotycznego trunku. Strasznie nie chciało mu się wracać do domu.

Plakat przedstawiał nieludzko piękną, smagłą dziewczynę o egzotycznej urodzie, patrzącą na roziskrzony błękitny ocean; nad jej głową zwisały pierzaste liście palm, rozgrzany piasek był drobny i biały jak mąka. Dziewczyna spoglądała prosto w kamerę, była piękna, rozleniwiona słońcem, chętna i niedostępna. Patrzył tak może przez minutę i robiło mu się coraz smutniej. Był tu, gdzie plucha, mżawka i wczesny mrok. Skazany na małżeńską katastrofę ze wszystkim, co potem nastąpi. Opadł jak oklapnięty balon i patrzył na plakat, tęskniąc do słońca, ciepłego oceanu, rozchylonych ust czarnookiej rusałki, o udach lśniących od olejku. Chciał być kimś innym, gdzie indziej.

Spojrzał na swoją twarz w lustrze za rzędami butelek i wypuścił w tamtą stronę obłok dymu.

– …Bo to zła kobieta była… – powiedział zduszonym, nosowym głosem Lindy. Spuścił głowę i bawił się przez chwilę tekturową podstawką pod szklankę, czując, jak w gardle rośnie mu kamienna kula, a przez plecy przebiega dreszcz. Wypił łyk soku i stwierdził, że koniuszek trzymanego w dłoni papierosa zaczyna drżeć. Kto jak kto, ale genetyk nie powinien palić. Tylko że chwilowo mało co go obchodziło.

Skrzypnęły drzwi od toalety. Spojrzał w tamtą stronę, ale zobaczył tylko jakąś wysoką brunetkę z nastroszonymi włosami spiętymi w nieporządny koński ogon i długimi nogami, widocznymi spod krótkiej czarnej spódniczki. Tak krótkiej, że nie wystawała spod żakietu. Jej uroda była bezdyskusyjna – zdecydowana jak cios w twarz.