Poczuł się znużony i zniechęcony. Położył się na kanapie, mając telefon w zasięgu ręki, nakrył kocem i próbował jeszcze raz przemyśleć wszystkie rozsądne metody postępowania. W efekcie zasnął i śniły mu się koszmary.

Wściekły świergot telefonu wyrwał go prosto z dna nieokreślonego, gęstego piekła. Podniósł po omacku słuchawkę, nie mając pojęcia kim jest i gdzie Się znajduje.

– Janusz? – huknął dziarsko Paweł. – Kopę lat! Co tam, kacyk?!

– Chto mui? – wybełkotał bezradnie. Nie rozumiał nawet języka, w jakim toczyła się rozmowa.

– Co ty?! Jeszcze nie wytrzeźwiałeś? – Paweł był nieco urażony. – Paweł mówi, Stolarczyk, zostawiłeś mi wiadomość na poczcie głosowej. Mówiłeś, że to ważne. Streszczaj się, ja mam spotkanie z klientem… gdzie się pchasz, baranie?! Maluchem na lewy pas? Samochód sobie najpierw kup, wsioku.

– Co?

– Nic, to nie do ciebie, jestem na Wisłostradzie… No, o co chodzi?

– Zaraz… – Janusz położył słuchawkę na stole, rozmasował zdrętwiałe policzki i wypił duszkiem pół szklanki zimnej herbaty. Potem wyciągnął rękę w kierunku zmiętej paczki papierosów na stoliku. Pomogło.

– Słuchaj – zaczął trochę przytomniej. – Na imprezie u ciebie był taki gość… potrzebuję złapać z nim kontakt, a zgubiłem wizytówkę, nie pamiętam, jak się nazywał… – improwizował na poczekaniu, ale wydawało mu się, że zgrabnie. Opisał Chłopca z Plakatu najlepiej jak umiał i z bijącym sercem czekał na efekt.

– Kurwa, facet, co ty myślisz, że ja będę pamiętał, kto miał jedwabną koszulę? Nie kojarzę gościa. Miał jakieś imię?

– Nie pamiętam, jakieś takie nienormalne… Krystian, Błażej, Miłosz… Może ktoś robił zdjęcia? Pokazałbym ci go na zdjęciu.

– Co ty, zakochałeś się, czy co? – Paweł zarechotał, a Janusz zacisnął szczęki i wywrócił wściekle oczami, biorąc ściany mieszkania na świadków swojej krzywdy. – Słuchaj, Janusz, ja mam za piętnaście minut pi pi em, a stoję w korku. Jak sobie przypomnę, to oddzwonię, cześć!

– PPM to jest miara stężenia, w cząsteczkach na milion, ty głupi fiucie -. warknął nienawistnie Janusz do buczącej głucho słuchawki. – Żeby cię szlag, ty pierdzielony japiszonie! Mutant!

Potem przypomniał sobie jeszcze jednego znajomego – no, prawie znajomego, który był na tamtym party, potem jeszcze jednego gościa, ostrzyżonego na jeża rudzielca w drucianych okularach, który odruchowo wcisnął mu wizytówkę. Zadzwonił do nich i sprzedał ten sam kit co Pawłowi, najpierw przedstawiwszy się i przypomniawszy swoją skromną osobę, a następnie opisał Złotego Chłopca. Rezultat – zero. Wyglądało na to, że: a) kompletnie oszalał i padł ofiarą maniakalnych urojeń, albo b) nikt poza nim i Sylwią w ogóle tamtego nie zauważył. Jakby gość był niewidzialny.

Kolacja przypominała pogrzeb wieprzowiny. Jedli nie patrząc na siebie, Sylwia uporczywie przeglądała kolorowe czasopismo dla pań, wyszukując porady psychologiczne i listy od Gnębionych i Prześladowanych, a Janusz gapił się ponuro w telewizor, na „Okruchy Życia”. W zeszłym tygodniu w ramach tych okruchów ktoś umierał na raka, aż umarł, w tym stopniowo tracił wzrok i słuch. Nie odzywali się. Sylwia z uporu, bo jak raz się zacięła, potrafiła tak milczeć tygodniami – jej rekord wynosił półtora miesiąca. A Janusz w samoobronie. Zdążył się nauczyć, że nie zmusi jej do rozmowy, dyskusji albo chociażby awantury. Tylko do płaczu. Odpowiadała półsłówkami i zachowywała tak, jakby sprzedała się w niewolę dla ratowania rodziny. Będzie tak siedziała, milczała boleśnie, patrzyła przed siebie albo rysowała płaczące pierroty na marginesach gazet, aż jej mąż padnie na kolana i będzie błagał o litość.

Tym razem gotów był wytrzymać, choćby za cenę zdrowia psychicznego. Postanowił, że będzie otwarty i gotowy w każdej chwili na zawieszenie broni, ale nie będzie nadskakiwał. Żadnych kwiatów, które będzie mogła skwitować bladym uśmiechem i dalszym milczeniem, żadnych pieszczot, zakończonych nieśmiertelnym: „Nie, nie chcę, nie dotykaj mnie”, żadnego rozpaczliwego poszukiwania przyczyny, żadnego skamlania.

Obie strony zaszyły się w okopach, mgła i opary iperytu zasnuły zasieki. Panowała cisza, gadał telewizor, sztućce zgrzytały po fajansie talerzy. Pogrzeb wieprzowiny, chleba i korniszonów.

Uciekł do wanny. Leżał otulony gorącą wodą, słuchając strumienia spadającego z kranu i wiercącego w pianie bulgocącą studnię, usiłując odejść w jakąś beztroską, odległą krainę marzeń.

Podsumujmy: była wściekła, bo pozostała mu wierna i straszliwie tego żałowała. Te mgliste spojrzenia utkwione w horyzoncie za oknem, to głuche milczenie, te ostentacyjnie skrupulatnie przyrządzane obiady, to nie tylko fochy. To również objaw straszliwej tęsknoty. Tęsknoty za tamtym. Za jego kosztowną wodą kolońską, za śnieżnym jedwabiem jego koszuli i lśniącymi jak miśnieńska porcelana zębami. Za czarownym jak wonie Arabii zapachem jego potu. Za graniem jego mięśni i dziką jazdą porsche bez dachu po serpentynach południowych Włoch. Za ekskluzywnym światem, z którego zrezygnowała i którego mu nie daruje. Za tym, co mogło być, a odeszło.

Nie wiedział co gorsze. Gdyby go jednak zdradziła, byłby górą. To on byłby w porządku – oszukany, opuszczony, samotny. W tej sytuacji wychodził na ciemiężyciela.

Brzęczyk telefonu utonął w łoskocie wpadającej do wanny wody, ale Janusz i tak go wyczuł, jako tajemniczą wibrację ścian albo dygot serca. Potem jej głos – beztroski, radosny, jak srebrne kuranty.

Nie słyszał słów, tylko rytm rozmowy. Każda rozmowa ma jakiś rytm. Inaczej brzmi ostra wymiana zdań – niczym przerywane staccato karabinu maszynowego, inaczej beztroska paplanina z przyjaciółką, przerywana co chwila kaskadami śmiechu, inaczej rzeczowa, urywana wymiana informacji, inaczej ponura, cedzona półsłówkami rozmowa między skłóconymi małżonkami. Ta rozmowa miała jeszcze inny rytm – radosny, ale i tajemniczy. Sylwia była czule strofująca, słyszał ton łagodnej, kokieteryjnej połajanki.

Pochylił się i zakręcił wodę. Nadal nie rozróżniał słów. Serce waliło mu, jakby chciało rozwalić klatkę piersiową.

To był tamten. Nie szkodzi, że niczego nie słyszał. Czuł go. Wyczuwał sukinsyna przez kafelkowaną ścianę i kilka kilometrów telefonicznego kabla. Kilkanaście tysięcy lat temu tak samo wyczuwałby jego zapach. Zapach wroga.

Wylazł z wanny ociekając wodą na frotowy dywanik, porwał ręcznik, okręcił się grubym płaszczem kąpielowym. Kiedy wychodził z łazienki, usłyszał, jak rozmowa nagle zmieniła rytm. Najpierw coś ściszonym, konfidencjonalnym tonem, a potem już głośno, niemal oficjalnie, bezosobowo. Odłożyła słuchawkę.

– Dzwoniła Krystyna – powiedziała sucho, z ledwo dostrzegalną nutą obawy gdzieś pod spodem. – Jadą z Waldkiem do Wiednia na weekend. Pytała, czy nie zabralibyśmy się z nimi – dodała ironicznie i oskarżycielsko zarazem.

Błąd. Gdyby to naprawdę była Krystyna, nie odezwałaby się nawet słowem. Nawet by jej nie przyszło do głowy się tłumaczyć. Kłamała. Albo i nie kłamała – czy właśnie tak zaczyna się szaleństwo?

* * *

Tej nocy nie płakała, ale Janusz nawet nie próbował jej zaczepiać. Miał dość. Dlatego kiedy nagle, w zupełnej ciemności, przysunęła się do niego pod kołdrą i poczuł jej jedwabiście nagie ciało, był kompletnie zaskoczony. Zatrzymała jego rękę w drodze do wyłącznika nocnej lampki i ściskając mocno za nadgarstek powiodła nią po swojej wypukłej piersi, potem w dół brzucha, po biodrze i udzie. To nie była żadna gra – Sylwia była autentycznie podniecona, mało: podniecona, była oblana żarem dzikiego pożądania. Usta miała gorące, wilgotne i łapczywe. Zdarła z niego piżamę. Zderzyli się zębami, ugryzła go w szyję, przejechała językiem po jego piersi. Był zbyt zdumiony, by zareagować podobną namiętnością, ale uznał, że to koniec wojny i omal nie rozpłakał się z wdzięczności, odpowiadając najczulszymi pieszczotami, na jakie mógł się zdobyć. Lubił namiętność i inicjatywę u kobiety, ale ostatecznie trochę go przeraziła. Nie przypominało to miłości godzących się kochanków, raczej walkę wręcz na śmierć i życie. Oplotła go nogami w pasie tak mocno, że skojarzyło mu się to raczej z chwytem zapaśniczym, podrapała mu pośladki, a potem jej ciało wygięło się w łuk niczym stalowa sprężyna i nagle przemknęło mu przez głowę, że teraz jednym, potężnym rzutem bioder rozwali mu głowę o ścianę. Krzyknęła głośno, chrapliwie, z głębi płuc – nigdy nie słyszał u niej takiego krzyku. Zazwyczaj gwałtownie wciągała powietrze, czasem jęczała, czasem krzyczała, ale nigdy w taki sposób.