Grzmiąca na pełną moc wzmacniacza mifzyka była jak uderzenie w twarz.

Nikt nie zauważył jego wejścia, tak samo jak wyjścia. Można by pomyśleć, że zrobił się przeźroczysty. Musiał znaleźć żonę, załatwić jej drinka, dopilnować, żeby dobrze się bawiła, zatańczyć. Nie znosił tańca, chyba że miał na to ochotę, co się zdarzało wyjątkowo rzadko, przy wyjątkowym nastroju albo na wyjątkowej bańce, ale wtedy tańczył spontanicznie. Sylwia natomiast uwielbiała wystudiowany taniec towarzyski, z figurami, koniecznie zgodny z regułami. Wyjątkowo źle znosiła wszelką spontaniczność i bałagan.

Znalazł ją wreszcie, stojącą w jednym z połączonych z salonem pokoi, rozmawiającą z jakimiś brzydkimi ale zadbanymi dziewczynami. Bubek nie stał z nimi na szczęście, ale był niedaleko, przy stoliku z sałatkami, wybierając te najzdrowsze. Sylwia zerkała na niego rozkochanym wzrokiem, korzystając z każdej przerwy w konwersacji. Dostrzegła Janusza i przez jej twarz przebiegł skurcz niechęci i obrzydzenia. Zakończyła rozmowę i wolno wyszła z pokoju. Cóż, przynajmniej nie wybiegła.

Janusz podszedł do okna i zapatrzył się w ciemny ogród, gryząc oliwkę. To nie miało sensu. Może by tak strzelić go od razu w ten telewizyjny pysk, zanim pojawią się powody? Przecież żona się z nim od tego nie rozwiedzie. Nonsens. Jeszcze tylko brakuje, żeby musiał się potem tłumaczyć. Bezradność.

„Doszła do wniosku.” Kobiety zazwyczaj najpierw nie wiedzą czego chcą i żyją jak leci, a potem znienacka „dochodzą do wniosku” i wprawdzie nadal nie wiedzą czego chcą, ale za to wiedzą, że to ma być „coś innego”. Wychodziła za mąż za genetyka. Naukowca. Doskonale wiedziała, że to oznacza dosyć skromne życie. Wyszła za Janusza. Faceta w dżinsach i flanelowej koszuli, który zawsze przedkładał wolność nad bezpieczeństwo, włóczęgę nad pobyt w hotelu, piwo nad szampana i tak dalej. Kochała go. A teraz nagle okazało się, że nie potrafi żyć bez BMW, telefonu komórkowego, garniturów, marketingu, biznesu, giełdy, willi w Konstancinie i całego tego gówna.

Najpierw były aluzje: „Wiesz, Robert rzucił pracę na uczelni i ma hurtownię. Teraz budują dom. Wiesz, Jacek przeniósł się do agencji reklamowej – w sierpniu byli z Aśką w Egipcie”.

Potem były sprzeczki. Janusz został na uczelni nie dlatego, że nie umiał sprzedawać serwetek, tylko dlatego, że właśnie to chciał robić przez całe życie. Prowadzić badania naukowe. Kochał to i był z tego dumny. Zamiast tego dowiedział się, że jest niedojrzałym egoistą.

Teraz zaczął się etap trzeci. Kryzys małżeński. Zimna wojna – brudna, skrytobójcza, bezlitosna. Kipiąca gdzieś pod powierzchnią. Wisząca w powietrzu groźba użycia broni masowej zagłady. Na razie nie padło słowo: „rozwód”. Na razie broń jeszcze nie została użyta. Sylwia kochała go. Nie miała dokąd pójść. Nie chciała być samotna. Aż do dzisiaj.

Od jutra mogło się zdarzyć wszystko.

Tańczyli. Było to dwie godziny i kilka drinków później, kiedy udało mu się osiągnąć dwa połowiczne sukcesy: doprowadzić do tego, że żona łaskawie z nim rozmawiała, choć raczej oschle i oficjalnie, oraz napić się whisky bez podejrzanych dodatków: kropli żołądkowych, śliwek, oliwek i papierowych parasolek. Złoty chłopiec nie był nachalny; nie pozwalała mu na to wrodzona doskonałość. Kręcił się stale gdzieś w pobliżu, jak rekin wokół zbroczonej krwią tratwy i czekał, aż ofiara wysunie cokolwiek poza osłonę małżeństwa. Było w tym coś mistycznego i niedobrego. Jakaś wroga parapsychologia. Dookoła aż roiło się od kobiet, do których pasował idealnie, z którymi mógł się doskonale porozumieć i zrywać jak świeże wiśnie. Ale nie, czepił się ich. Czepił się jego żony, zupełnie jak polujący drapieżnik. Zupełnie jakby ich ranny związek zostawiał za sobą krwawy trop, doprowadzając napastnika do szału.

Sylwia czuła podświadomie, co się święci, i używała sobie ile wlezie. Była obca, bezkarna i nieznośna. Miała dla niego tylko dwa typy wypowiedzi: wymówki albo złośliwości. Janusz zaciął zęby i znosił to w milczeniu. Zgodnie z prawami konfliktu małżeńskiego powinien, gdyby chciał zachowywać się odpowiednio stereotypowo, obrazić się, odejść w przeciwległy kąt pomieszczenia i oddać ostentacyjnie męskim rozrywkom. Spożywaniu alkoholu na wesoło (gdyby byli tu jacyś jego kumple) albo (ponieważ żadnych kumpli tu nie miał) na smutno, siedząc samotnie w towarzystwie butelki „Jacka Danielsa” i szklanki z grubo rżniętego szkła, przywołując na świadków i patronów swej krzywdy rozmaitych świętych z kinowego panteonu Samotnych Twardych Facetów. Powinien urżnąć się w trupa i potem rzygać w lustrzano – malachitowej łazience gospodarzy, albo wywołać jakiś skandal.

Istniał jeszcze drugi wariant. Podryw. Udać się w tany, przygruchać sobie jakieś dziewczę o odwrotnych cechach fizycznych niż jego żona (czyli w tym wypadku najlepiej wiotką blondynkę o bladoszarych oczach i twarzy zdeprawowanego anioła) i rozkosznie flirtować z nią przez cały wieczór, ignorując roziskrzony wzrok Sylwii wbity w złocistego Chłopca z Plakatu.

Odpadało z dwóch powodów – po pierwsze, nie był w nastroju. Serce mu krwawiło, a twarz stężała w gipsową maskę. Gdyby się uśmiechnął, popękałaby i odpadła od kości. Po drugie, prawdopodobnie umiałby poderwać studentkę albo pracownicę uniwersytetu, albo w ogóle jakąś normalną dziewczynę, która trochę pracuje, trochę się bawi, trochę gotuje i chodzi po ziemi jak każdy. Z tymi biznesowymi kobietonami, które przez dwadzieścia cztery godziny na dobę robiły karierę, nawet nie dało się porozmawiać. Nie miałby pojęcia, jak się do tego zabrać; przypominało to zaloty do przedstawicielki innego gatunku.

Tańczyli, ale nie miało to nic wspólnego z rozrywką, radosną ekspresją, ani niczym w tym rodzaju. Była to raczej szamotanina.

– Uważaj…! Słuchaj rytmu…! – syczała mu do ucha, wywijając nerwowy piruet, kiedy chciał ją przytulić, wpadając na niego, kiedy usiłował ją obrócić, ciągnąc, kiedy on popychał, i pchając, kiedy ciągnął. Wytrzymał dwie melodie i, sromotnie pokonany, wrócił do swojej szklanki. Uwielbiała tańczyć, ale tym razem chciała udowodnić, że nie pasują do siebie i że się z nim męczy. Udało się jej.

– Przecież widzę, że się męczysz. Nie będziesz się wściekał, jeżeli zatańczę potem z kimś innym?

Potem znowu wyszedł na papierosa i paląc, patrzył na migające iskierkami czerwonych autoalarmów opływowe samochody zaparkowane wzdłuż lśniącej mżawką uliczki.

Kiedy wrócił, tańczyła. Z tamtym. To też nie była czysta rozrywka, ani pokaz swobodnej ekspresji. To był balet na temat gry wstępnej.

Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od siedmiu. To za długo, żeby ocalić początkowy żar namiętności i wzajemną fascynację ciałem. Przyszedł czas na ciepłą, zaawansowaną miłość, w której szaleństwo wściekłego pożądania i poczucie odkrywania tajemnicy, które mu towarzyszyło za każdym razem, gdy widział ją nagą, zostało zastąpione przez wzajemne poznanie, zrozumienie i uczucie. Teraz cieszył się tym, że pasowali do siebie niczym palce dwóch dłoni, że znali swoje ciała i umieli na nich grać melodie doskonale znane im obojgu. Doceniał to, ale pomimo wszystko poczucie straty gdzieś tam w nim drzemało. Kiedy zobaczył jak tańczy, wybuchło jak ogień.

Gdyby przynajmniej tańczyli zwykłe, balangowe przytulango, wsparci o siebie i kiwający się w takt powolnego rytmu – pół biedy. Psychicznie był na to przygotowany. Na to, że ona oprze mu głowę na ramieniu, że jego dłoń zbłądzi na jej pośladek i tak dalej. Ale tańczyli do wtóru czegoś o zbyt szybkim rytmie, a anielski chłoptaś był zbyt doskonały na takie tanie chwyty. Zmienili banalne hopsasa w wyrafinowany balet egzotyczny.

Kiedy Sylwia przesuwała dłonią po swoim ciele tańcząc z Januszem, był to pozbawiony treści rytualny gest. Teraz była to pieszczota na granicy masturbacji, jakby jej rozpalone ciało potrzebowało chociaż namiastkowego spełnienia. Kiedy poruszała biodrami, była w tym zapowiedź perfekcyjnego zespolenia i obietnica numerku wszechczasów. Kiedy przybysz przyciągał ją w jednej ze zwykłych, dyskotekowych figur, oplatała go jak gorący, seksualny bluszcz. Miała długie, dość smukłe ciało, ale była wysoka i ogólnie – dość duża. W koktajlowej sukience prezentowała się atrakcyjnie, ale teraz zmieniła się w odaliskę. Wydawało się, że jej biust jest większy, a nogi jeszcze dłuższe. Jej złocista skóra lśniła od potu i feromonów. Skóra samicy w rui. Nawet jej włosy tańczyły – i obiecywały.