Tuż przed pełnią w ogóle przestał się odzywać. Siedział tylko na łóżku i patrzył w okno. Widziała, jak po jego skórze przebiegają fale dreszczy, trochę jak u konia, którego obsiadły muchy. Ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Maksym wstał i spokojnie poszedł do schowka, gdzie miał swój materac, wiadro i miskę z wodą, a potem zamknął za sobą drzwi.

Wystarczyło tylko przesunąć zasuwę.

I otworzyć ją w poniedziałek rano, żeby ogolił się, założył świeżą koszulę i poszedł do biura wpisywać dane.

Następny miesiąc był jeszcze gorszy.

To był ten moment, kiedy każde z osobna zrozumiało, że nie ma temu końca. Pierwsze tygodnie przeżył pomyślnie, bo się starał. A teraz okazało się, że takie życie to nie jest doświadczenie, które można przetrwać dzięki silnej woli i mobilizacji sił. Nie można żyć cały czas z zaciśniętymi zębami. Nie można czekać, bo nie ma na co. Nigdy nic się nie zmieni. Nie będzie żadnych marzeń, nie zdarzy się żaden cud. Kierat nigdy się nie kończy.

Melania, która całe życie zawodowe pracowała na zlecenia i która kochała fotografowanie, nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co by zrobiła na jego miejscu. Zwłaszcza gdyby była wilkołakiem.

A właściwie potrafiła. Wyłączyłaby komputer, zdjęła krawat, wstała i ruszyła do wyjścia. A potem rozdarła pierwszego, kto stanąłby jej na drodze. I szłaby tak, zostawiając za sobą ścieżkę trupów i ślady krwi, aż dotarłaby do lasu albo ktoś by ją zastrzelił.

Ale Maksym nie mógł tego zrobić i nie robił. Wstawał zawsze o tej samej porze, zakładał mundurek urzędnika i płaszcz. Codziennie w tym samym kiosku kupował gazetę. Kiedy miał wolny czas, patrzył w telewizor i drzemał.

A najgorsze było to, że przestał jej opowiadać o tym, jak wygląda świat ludzi oczami wilka.

Zdrętwiał, zobojętniał, a nawet jakoś zszarzał.

Stał się człowiekiem.

Rozmawiali o tym, co przeczytał w gazecie albo o tym, co było na obiad. Zaczął nawet opowiadać plotki, ale mechanicznie i bez zainteresowania, jakby powtarzał wyuczoną lekcję.

To było najgorsze, bo zrozumiała, że odgrywa tę rolę również przed nią.

Dlatego kiedy nadeszła kolejna pełnia, nie pozwoliła mu zamknąć się w garderobie, tylko położyła się u jego boku, normalnie na łóżku.

Wydawało się, że przemiany słabną i stają się coraz mniej intensywne. Poza tym, teraz Melania chciała zobaczyć go jako wilka.

Tęskniła.

Długo w nocy leżała słuchając jego chrapliwego oddechu, czując, jak rzucają nim konwulsje, ocierając się o jego bok porastający szorstką szczeciną, czując płonący w nim ogień, jakby trawiła go gorączka.

A potem zasnęła.

Obudziła się późno, leżąc w plamie słonecznego światła. To było ostre, zimowe słońce wznoszące się nad światem upudrowanym roziskrzonym, oślepiająco białym śniegiem. Krajobraz zrobił się schludny i wysprzątany, śnieg ukrył błoto, beton i smutek. Pozostała tylko biel.

Melania leżała w rozkopanej pościeli z zamkniętymi oczami i słuchała głębokiej, zimowej ciszy.

A potem sięgnęła w bok, na jego połowę łóżka, wiedząc, że natrafi na skłębione, miękkie futro.

Ale znalazła tylko pustą gładź prześcieradła.

I wilgoć.

Wielką, mokrą plamę.

Słońce wdzierało się przez szczelinę w zasłonach i padało na łóżko jak na scenę. A w tej plamie światła siedziała na pokrwawionym prześcieradle, kiwając się, ruda wiedźma, i dławiąc się stłumionym krzykiem tuliła do siebie odgryzioną, kosmatą łapę wielkiego basiora, na której rtęciowym blaskiem lśnił lykopeion, jak szereg zaciśniętych stalowych kłów.

Za oknem, w śniegu, ciągnął się łańcuszek okrągłych, wielkich śladów, odbitych jak pieczątki. Ślady były nieregularne, kuśtykające i poznaczone plamami krwi, podobnymi do rozsypanych rubinów. Ślady trzech nóg.

Wilk odgryza sobie łapę.

I jest wolny.

13 lutego 2003

PIORUN

W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat

Czarna błyskawica spala czarny kwiat

Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów

Spieszmy się nim czarny dzień powróci znów

Słyszę twój stłumiony głos, mówisz słowa gorzkie, przez łzy

Lecz już we mnie tylko złość, Pusta wściekłość – już nie ty…

Stanisław Staszewski

„W czarnej urnie”

Wyglądał jak wykonany na zamówienie. Jak ucieleśnienie najgorszych koszmarów. Aż do jego wejścia Janusz mógłby przysiąc, że bierze udział w wieczorze walczącym o tytuł Najgorszej Balangi Stulecia. Ta, po której żona Stalina strzeliła sobie w łeb, plasowała się zaraz na drugim miejscu.

Nawet nie chodziło o to, że Sylwia chwilowo darzyła go płomienną nienawiścią. To się ostatecznie zdarzało, jakkolwiek nie byli wcale najgorszym małżeństwem, jakie widział. Mniejsza też o to, że wszyscy goście wbili się w pogrzebowe garnitury, do jedzenia podano niewątpliwie zdrowe, aczkolwiek niejadalne sałatki, napić się można było tylko jakichś straszliwych dekoktów spreparowanych przez pana domu, o podejrzanych zapachach, odstręczającym smaku i śladowych ilościach alkoholu. Mógł też przeboleć straszliwy i kategoryczny zakaz palenia tytoniu, wspominania o tytoniu i myślenia o tytoniu, jaki obowiązywał chyba nie tylko w budynku, ale pewnie i ze dwieście metrów wokół niego. Ale towarzystwo, z którym zmuszony był brnąć przez tę żałosną parodię piątkowego przyjęcia, nie dawało się już zignorować. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że muszą istnieć jacyś młodzi zdolni, zarabiający grube pieniądze w dobrze prosperujących firmach, ale nigdy by nie przypuszczał, że sprawy zaszły tak daleko.

Tymczasem ekipa stłoczona w kosztownie urządzonym, martwym salonie składała się właśnie z takich okazów, którzy na dokładkę byli tak karykaturalnie kalifornijscy, że część jeśli nawet nie mówiła po angielsku, to wtrącała przynajmniej do rozmowy angielskie wyrazy. Wszyscy tu byli bogaci, kosztownie ubrani, przemęczeni i zupełnie puści w środku. Dosłownie wiało od nich nudą i snobizmem, od czego aż go skręcało w żołądku. Rozmawiali o pracy, pieniądzach, zamówieniach, komputerach, samochodach, znowu o pieniądzach, wyjazdach służbowych i reklamach. Okraszali zaś to wszystko takimi anegdotami, że aż litość brała.

Po pół godzinie bezproduktywnego pętania się po willi i odpowiadania na idiotyczne pytania zadawane przez ludzi, którzy nie zamierzali słuchać odpowiedzi, odniósł wrażenie, że gdyby spotkał kogoś normalnego, to padłby mu na pierś, łkając ze szczęścia.

Gwałtowna potrzeba wypalenia papierosa, wzmocniona jeszcze gorzko – miętowym smakiem jadowicie zielonego napoju, którym go uraczono, zagoniła go wreszcie na taras, ale i tam snuły się ze szklankami somnambuliczne postaci, które zadawały mu ankieterskie pytania. Na dokładkę było wściekle zimno, lodowata mgła otulała gubiące liście jesienne gałęzie i lampy oświetlające taras. W powietrzu wisiał deszcz.

Pociągnął na rozgrzewkę z wysokiej szklanki, usiłując zasłonić podniebieniem miękkim kanał nosowy i łykać na wstrzymanym oddechu. Sztuczka, która pozwalała przyjmować lekarstwa i czysty spirytus, tym razem nie poskutkowała; ohydny posmak ziół i angostury oblepił mu język. Nagle zatęsknił do domu i zapragnął, żeby był pusty, wolny od ciężkiego jak ołów milczenia obrażonej Sylwii, żeby można było w ciszy lub do wtóru cichutkiej muzyki elektronicznej czytać książkę w ciepłym świetle stołowej lampy albo brać kąpiel, albo oglądać godzinami „Discovery Channel”, popijając świeżą herbatę i paląc papierosy. Albo fajkę i cygara. Albo żuć tytoń i zażywać tabakę. Potem pomyślał, jak ciche i spokojne jest o tej porze laboratorium, i zatęsknił do pracy.

W budynku było jednak znacznie cieplej, więc zdecydował się na powrót. W środku superstereo grzmiało muzyką i trzeba było zachowywać formy, uśmiechać się do obcych, irytujących ludzi, odpowiadać na idiotyczne pytania.