Ale bała się zamknąć oczy.

Koszmar zaczął się w przeddzień kulminacji pełni. Mówił coraz gorzej, potem przestał w ogóle. Wydawał z siebie tylko wściekłe charkoty. Nie ubrał się i ciskał nerwowo po mieszkaniu, goły, z pulsującymi mięśniami, na zaczerwienionej, opuchniętej skórze wyrzynała mu się sierść, krwawiły mu dziąsła, coś niedobrego działo się z jego dłońmi, skurcz wyginał mu palce, wyglądały jak szpony. Trwało to bez końca. Melania siedziała cicho, bezradna i przerażona, przełykając łzy, ale nie potrafiła mu pomóc. Zaparzyła uspokajającą miksturę, ale to mogło najwyżej złagodzić przemianę, nie mogło jej zatrzymać.

Chodził nieustannie, bez przerwy, tam i z powrotem. Dziwnie jakoś, na palcach.

Otworzyła schowek, ale nie miała pojęcia, jak go tam zagnać. Głupi pomysł. Był na to za wielki i niebezpieczny.

Właściwie, gdyby nie ochronna bransoleta, uciekłaby gdzie pieprz rośnie. W końcu znalazła w lodówce surowego kurczaka, ale nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero potem; zauważyła, że coś go jednak w kuchni zainteresowało. Obwąchał lodówkę, potem starł coś palcem z podłogi i oblizał go.

Okazało się, że znalazł odrobinę rozcieńczonej krwi, która kapnęła z tacki z wołowiną. Zebrała tę krew na spodek, korzystając z tego, że polazł do okna, a potem postawiła w schowku. Kiedy zatrzasnęła za nim potężną zasuwę, poczuła ulgę, ale tylko przejściowo.

Drzwi tłumiły dźwięk, ale nie całkowicie. Poza tym, nie mogła nie słuchać. Przez całą noc słuchała drapania, skowytów, stłumionego wycia, jakichś łomotów. On miotał się w środku, zwalając coś na podłogę, ona siedziała przed drzwiami na podłodze i gryzła palce. Za żadne skarby nie chciałaby widzieć tego, w co się przemieniał.

Słyszała własny głos. Modliła się i zaklinała go. Monotonnie, jakby powtarzała mantrę albo inwokację.

Bądź człowiekiem! Bądź człowiekiem, bo cię zabiją, błagam, bądź człowiekiem…

Ale on nie słyszał.

Pełnia minęła i przyszedł dzień, a potem następny. Oboje przeżyli, ale czuli się chorzy. Kiedy otworzyła schowek, spał. Wyglądał znowu jak człowiek. Poobijany, okrwawiony, znękany, ale żył. Płakała, obmywając go gąbką. Bronił się słabo i niezbornie, potem usiłował sprzątać pomieszczenie. Zmiotła resztki sierści, dużo mniej niż poprzednim razem, postawiła półki, umyła podłogę.

Maksym ogolił się i założył ubranie.

Pełnia minęła.

Do następnego razu.

* * *

Musi mieć pracę. Musi zarabiać – dowód na to, że jest człowiekiem. Ale gdzie może pracować wilkołak?

– Mógłbym być detektywem. Z tym bym sobie poradził. Umiem tropić, umiem walczyć…

Detektyw… Po co dała mu tyle książek? Co jeszcze? Agent wywiadu? Pewnie byłby dobrym agentem, tylko co z tego?

– Nie ma detektywów.

– Jak to: nie ma?

– Nieważne, może są jacyś, ale to na nic. Akcja tych książek, o których myślisz, toczyła się kiedy indziej i gdzie indziej. Myśl poważnie.

– A nie mógłbym pracować w lesie?

Czas upływał, a nie było wiadomo, ile Krewne jeszcze wytrzymają. Chciałaby go oswoić z sytuacją, przyzwyczaić do samodzielnego poruszania się po mieście, może zapisać na jakiś kurs, ale to wszystko trwałoby zbyt długo. Spotykały się mniej więcej raz w miesiącu, a ewidentnie nie miały teraz nic ważniejszego na głowie niż niesforna Melania i jej wilk.

Wymyśliła dopiero na drugi dzień.

– To jest w mieście, ale są tam zwierzęta i drzewa, i w ogóle przyroda. Opiekowałbyś się zwierzętami z całego świata. Myślę, że więcej miałbyś do czynienia z nimi niż z ludźmi. Praca na świeżym powietrzu… Tylko czy potrafisz nie polować?

– Uważasz mnie za dzikusa?

Jesienny ogród zoologiczny stał we mgle, pusty i dziwny. Bezlistne drzewa, zmarznięte zwierzęta kręcące się po klatkach. Prawie nikt nie spacerował po wysypanych żwirem alejkach. Kupili bilety i wędrowali przez park w poszukiwaniu budynku dyrekcji.

– Nie mogę przecież rozmawiać z dyrektorem w twojej obecności – oponował. Przecież będę musiał i tak sam przychodzić do pracy. Nie powinnaś mnie odprowadzać jak dziecko. Nie oddajesz mnie do przedszkola – idę do pracy.

– Nie traktuję cię jak dziecko – rozzłościła się Melania. – Na razie musisz tylko porozmawiać, a ja poczekam i pospaceruję, czy coś.

Gdzieś z oddali popłynął gardłowy, grzmiący dźwięk. Ryk lwa. Maksym nie zareagował, ale zauważyła, że jego uszy zesztywniały.

– To bardzo dziwne miejsce – powiedział. – Jakieś takie chore.

Dopiero wtedy zauważyła, że w ogrodzie, od momentu kiedy weszli, zapanowała dziwaczna, martwa cisza. Umilkły skrzeki pawi i bażantów. Tylko ten lew albo może tygrys, dał jakiś znak życia. Pozostałe wybiegi wydawały się wymarłe. W powietrzu wisiało trwożne oczekiwanie, jakby cały ogród zrozumiał, że coś się zmieniło.

A potem, gdzieś z daleka, zawyły wilki.

Chórem.

Kiedy przechodzili obok wybiegu antylop eland, stado rzuciło się na ich widok do panicznej ucieczki. Ziemia łomotała, niektóre zwierzęta wyskakiwały z przerażonego tabunu w górę, kilka próbowało przeskoczyć ogrodzenie. Kozły górskie rzuciły się galopem do swojej zagrody i skłębiły ciasno w najdalszym rogu. Ochrypłe, chóralne beczenie wydało jej się jakieś żałosne, słyszała w nim strach.

Może to jednak nie był dobry pomysł, pomyślała. W każdej mijanej wolierze coś się działo, ale nie zawsze był to wybuch dzikiej paniki. Małpy skrzeczały i zbiegały się ze wszystkich zakątków, patrząc na niego przez pręty. Drapieżniki budziły się z drzemki i podchodziły jedno po drugim do fos albo parkanów, odprowadzając ich wzrokiem.

Melania usiadła na ławce, mając widok na budynek dyrekcji i dziwnie opustoszałe wybiegi jakichś egzotycznych jeleni. Postawiła kołnierz kożuszka, wcisnęła dłonie pod pachy i wyciągnęła skrzyżowane nogi w poprzek alejki.

– Idź. Poczekam tutaj.

Mgła snuła się pomiędzy kutymi żelaznymi kratami, wisiała wśród bezlistnych drzew. Kopytne przestały panikować, ale stały w znieruchomiałych grupkach, wpatrując się w pełnym napięcia nieruchomym oczekiwaniu w budynek dyrekcji. Patrzyła na odwrócone głowy zebr i antylop ze sterczącymi sztywno, nastawionymi uszami, jakby próbowały śledzić toczoną tam rozmowę.

Trwało to prawie godzinę.

– Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. Mówił, że nie potrzebują pracowników i nie mają pieniędzy. Potem obejrzał te papiery i nagle zmienił zdanie. Brakuje pieniędzy, ale roboty jest dość, więc może coś znajdzie i ostatecznie mam przyjść na próbę w poniedziałek.

– Więc dlaczego jesteś smutny?

– Nie jestem. To miejsce jest dziwne. Oni wszyscy są dziwni.

– Kto? Zwierzęta?

– Tak. Są tutaj, żeby ludzie mogli patrzeć. Rozumiem. Kiedy się żyje w mieście, trzeba móc chociaż popatrzeć, bo można zwariować. Tu są drzewa, krzaki, jakieś niebo nad głową, są żywe zwierzęta. To potrzebne. Ale ja nie tylko patrzę. Nie zrozumiesz. Masz węch, ale inny. Ja wącham inaczej niż ty. Czuję też uczucia, emocje, czasami czuję nawet przeszłość i przyszłość. Oni wszyscy… – poklepał się palcem w skroń. – Te zwierzęta są dziwne. Chore. To okropne miejsce.

– To przyjdziesz w poniedziałek?

– Tak, bycie człowiekiem polega na tym, żeby cały czas robić to, czego się nie chce, prawda? A tego nie chcę mniej niż innych rzeczy. Poza tym muszę zarabiać, nie?

Praga – Wypadek w ogrodzie zoologicznym, pracownik uratował dziecko

POBIŁ POLICJANTA, URATOWAŁ DZIECKO

Podczas sobotniego spaceru po ogrodzie zoologicznym Renata W. była zbyt zajęta rozmową z koleżankami, by obserwować poczynania swojego 5 – letniego synka. Malec, korzystając z jej nieuwagi, zdołał wślizgnąć się do pomieszczenia technicznego w zimowym pawilonie zwierząt drapieżnych, a stamtąd do wnętrza klatki tygrysicy ussuryjskiej. W klatce znajdowały się też dwa tygrysiątka.