A wtedy pojawił się Maksym. Pasażer stojący przy samochodzie spróbował go złapać, ale potknął się w pełnym śniegu i suchych liści rowie, a wilkołak po prostu go przeskoczył. Przeleciał mu nad głową jednym susem i znalazł się na drodze. Jeszcze nigdy w życiu nic jej tak nie ucieszyło. To, co było dalej, pamiętała jak spowite we mgle sekundy, niemrawe niczym muchy zatopione w żywicy.

Neandertalczyk wymierzył w niego rozkazujący, nie znoszący sprzeciwu palec, jak pistolet.

– Ty! Wypierdalaj! Bo cię zajebię!

Tyle zdążył. Maksym podszedł do niego dwoma długimi krokami i od niechcenia uderzył go w rękę. Śrubokręt warknął w powietrzu i odłupał wielki kawał kory z rosnącej przy drodze starej rosochatej sosny. Kierowca wrzasnął na całe gardło, patrząc na swoje przedramię dyndające jak łachman, a potem nagle runął na kolana i oparł czoło o kocie łby.

Maksym wyminął ją w biegu, podmuch powietrza rozwiał jej włosy, pasażer stęknął, wymierzając szeroki, zamaszysty cios pałką, ale przecięła tylko z szumem powietrze, bo Maksyma w tym miejscu nie było. Odchylił się półobrotem jak torreador i zaczepił przedramieniem o podbródek mężczyzny. Jakimś przypadkowym ruchem, jakby się z nim zderzył. Tamten wywinął pół kozła w tył.

Widziała, jak jego nogi w zapinanych na zamek kozakach odrywają się od ziemi, jak rozpaczliwie rozrzuca na boki ręce, usłyszała głuchy, obrzydliwy trzask, z jakim czaszka zderzyła się z pokrytą lodem szosą. Mężczyzna pojechał po kocich łbach ze dwa metry, a Maksym stał spokojnie i nie wiadomo skąd miał w ręku pałkę.

W ciągu następnej, długiej jak minuta sekundy zobaczyła, jak ten przy samochodzie sięga za pazuchę puchowej kurtki i jak biała, pozbawiona rękawiczki dłoń wynurza się, holując czarny, masywny pistolet.

Wilkołak machnął ręką, coś z chichotem mignęło w powietrzu, niewidoczne nawet przy tym dziwacznym, powolnym upływie czasu, pasażer wyskoczył nagle w powietrze, wygięty dziwacznie w tył, i z okropnym, blaszanym łomotem runął na maskę samochodu. Zjechał po niej i wstał, a wtedy Melania krzyknęła, bo zobaczyła jego wytrzeszczone, szalone oczy i rękojeść pałki sterczącą z ust, rozdartych i krwawych. Zrobił dwa chwiejne, zezowate kroki, nie wiadomo dokąd, a potem zwisający z jego dłoni pistolet huknął nagle przeraźliwie z rozbłyskiem pomarańczowego ognia, gdzieś w dół pod nogi. Z gałęzi posypał się drobny śnieg. Pasażer strzelił jeszcze dwa razy w ziemię obok swoich stóp i zwalił się w bok, łamiąc krzaki. Wystrzały huczały w lesie przeciągłym echem.

Maksym podszedł do klęczącego na drodze, nadal piastującego strzaskaną dłoń mężczyzny i objął dłońmi jego czoło, jakby mierzył temperaturę. Szarpnął nagle z ohydnym chrupotem i puścił go, bezwładnego jak drgający łachman.

– Męczył się. – wyjaśnił. – Tak trzeba.

Potem złapał go za kołnierz i bez wysiłku powlókł w kierunku leżącego nieruchomo pasażera, którego chwycił za nogę powyżej czarnego, zapinanego na suwak botka i też pociągnął w stronę samochodu. Pasażer patrzył prosto w ciemniejące niebo szeroko otwartymi oczami, a za jego podskakującą po kamieniach głową ciągnęła się rozmazana smuga ciemnej krwi.

Zwymiotowała dopiero przy własnym samochodzie, a potem, tknięta nagłym przebłyskiem rozsądku, zagrzebała ślady w śniegu.

Musieli zatrzymać się przy stacji benzynowej, bo dostała drżączki i nie mogła prowadzić. Wrażenie było takie, jakby właśnie rozładowała wagon koksu widłami. Jeden spacer – trzy trupy. Nieźle. Z drugiej strony, już drugi raz uratował jej życie. Gdyby nie on, to ona właśnie leżałaby przy drodze z otwartymi oczami patrzącymi w wieczność, a padający na nie śnieg nawet by nie topniał.

Maksym siedział trzymając się dłonią uchwytu przy suficie, z głową opartą o przedramię. Na odsłoniętym nadgarstku lśnił lykopeion, jak chromowana skolopendra. Czy tam w lesie zatęsknił, poczuł zew natury?

Skóra pod bransoletą była zaczerwieniona i obrzmiała, jakby odparzona. Nawet jeśli – musiał wrócić.

Należał do niej.

* * *

Melania patrzyła ponuro w filiżankę pełną parującej herbaty i usiłowała zrozumieć, jak to się stało, że wpakowała się w taką sytuację. To miał być triumf. „Robię, co chcę i macie się ze mną liczyć.” A zamiast tego siedziała w małym saloniku jak na ławie oskarżonych, a skupione wokół stołu Krewne debatowały nad jej życiem. Wyszło na to, że narozrabiała, a teraz ma się zamknąć i czekać, aż rodzinny areopag postanowi, co z tym wszystkim zrobić. Na razie na tapecie był osiemnastoletni syn Leokadii. Ciotka Konstancja postanowiła właśnie, że nie będzie zdawał do szkoły filmowej, bo nie. To znaczy, zapewne będzie zdawał, ale w żadnym razie się nie dostanie. Rodzinie potrzeba więcej prawników, ewentualnie jacyś finansiści. Reżyser nie tylko niczemu nie służy, ale jeszcze przyciąga uwagę. Zatem Paweł nie dostanie się do filmówki, bo tak zdecydowano.

Melania czuła przez skórę, że za chwilę i do niej się przyczepią.

Leokadia obeszła stół z misą zamkniętą pokrywką z otworem. Gałki wpadały do środka z łoskotem, obijając się o żelazne ścianki. Melania nienawidziła tego dźwięku. Naturalnie jej nie podsunięto misy. Owszem, otworzyła swój grimoir, ale upłynie jeszcze wiele lat, zanim będzie mogła należeć do Kręgu Binah. Nawet jej matka nie należała.

Konstancja liczyła gałki.

– Pięć, sześć… Przestańcie gęgać wszystkie naraz, bo się pomylę. Osiem czarnych, jedna biała, zawsze się któraś krowa musi wyłamać. Wszystko jedno – przepadł. Dawajcie cytrynę i kamienie. Patrycjo, skarbie, nastaw wodę.

R – e – ż – y – s – e – r – i – a – dziewięć liter, dziewięć kamieni. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” kamienie przechodziły z rąk do rąk. Półmrok malował upiorne cienie na rzeźbionych meblach, smużki kadzidlanego dymu snuły się w powietrzu. Nacinały cytrynę. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” „Cabed!” „Azote!” „Etoza!” Zielone lub niebieskie oczy płonęły pasją. Pasją władzy. Podawały sobie nowy, nieużywany dotąd żelazny nóż, kolejne szramy cięły cytrynę. „Nie zdasz!”

I czyjeś życie poszło w diabły.

Paweł nie zostanie reżyserem.

Melania pomyślała ze smutkiem, jakie naiwne są feministki sądzące, że matriarchat dałby władzę młodym, aktywnym kobietom. Matriarchat to bezlitosna tyrania starych bab. Wiedzących wszystko najlepiej, nie znających uczucia dyskrecji ani taktu, wściubiających we wszystko swoje wścibskie nosy i uwielbiających rządzić.

Z drugiej strony domu ozwał się chóralny jęk zawodu. Mężczyźni pozostawieni w spokoju oglądali skoki narciarskie i popijali piwo. Melania pomyślała, że dałaby wszystko, żeby siedzieć w tej chwili z nimi. Ciekawe, jak Maksym sobie radził. Sport był dla niego egzotycznym ludzkim obyczajem. Pewno oglądał grzecznie, usiłując naśladować zachowania tubylców, ale nie miał pojęcia, o co te emocje.

– Melanio, nie chcę się wtrącać… – Gdzie tam! Pelagia absolutnie nie chciała się wtrącać. Nigdy! Aż jej się oczy do tego niewtrącania cieszyły. – Ale ten twój no… chłopak… co ty właściwie zamierzasz z nim zrobić?

– No, właśnie! – wyrwała się piskliwym głosem Konstancja. – To jest obrzydliwe! I jeszcze przyprowadza tego stwora na obiad. Myślałam że nic nie przełknę!

– Nie jest tak źle – zaoponowała Pelagia. – Zupełnie nie najgorzej go uczłowieczyła, przynajmniej się przyzwoicie zachowuje. Ten poprzedni w końcu niby był normalny, a kompletnie niewychowany. A jak wyglądał!

– No, właśnie! Nie mogłam zrozumieć, co ona w nim widzi. Dziewczyna niebrzydka, zdolna…

– Przecież to był narkoman! A te ubrania! Jakiś taki na siłę udziwniony! Taki sztuczny w tym wszystkim, jak jakiś nędzny aktorzyna. Ręce w kieszeniach!

– A jak się gapił spode łba!

Skąd w nich tyle zajadłości, pomyślała Melania. Raz jeden go widziały i to przez chwilę. Poszukała wzrokiem nestorki, szukając pocieszenia, ale prababka w milczeniu bawiła się talerzykiem ze zmasakrowaną cytryną.