– Jest jeszcze coś, czego się musisz nauczyć. – Miała schrypnięty głos.

– Pachniesz miłością – powiedział.

– Tak – szepnęła Melania.

Była ciekawa, czy w tym, co robił, rozpozna Łukasza. Jego wargi, dłonie i ciało wydawały się znajome i obce zarazem. Było dobrze. Trochę ciepło i łagodnie, a trochę dziwnie. I czasem wydawało jej się, że to, co robi, jest znajome, a czasem nie.

A potem, nagle, przypomniała sobie, jak wyglądał stojąc w wiejskiej kuchni, ogromny, kudłaty, z wielkimi zębami, o żółtych oczach bestii, z czarnym nosem i kryzą futra na karku. Słyszała jego gwałtowny oddech i wydało jej się, że słyszy warknięcia. Zobaczyła go ostro, wyraźnie, na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek, w świetle stuwatowej żarówki, jak na zdjęciu.

Przeszły ją ciarki, nie wiedziała czy ze strachu, czy z pożądania.

Ale pod palcami nie czuła szorstkich kudłów, tylko gładką skórę i pulsujące mięśnie pod spodem. To, co czuła w sobie i na sobie, z całą pewnością przypominało i smakowało jak mężczyzna.

Ale było potworem.

Strach.

I pożądanie.

To wszystko było i straszne, i słodkie. Dzikie i potężne. Obce i znajome.

Bała się otworzyć oczy.

Bała się, że jeżeli w tej chwili choćby uchyli powieki, to zaciskając palce, drapiąc mu plecy, ściskając go udami, zobaczy nad sobą wyszczerzone zęby jak białą palisadę, żółte oczy bestii i usłyszy wycie wilka.

Ale usłyszała tylko własny krzyk.

Otworzyła oczy.

I nic się nie stało.

– Maksym – szepnęła.

Jego imię. Maksym.

A potem było tak spokojnie, jedwabiście i cicho. Panował ciepły, żółty półmrok. Melania leżała z głową opartą o jego pierś, z udem zarzuconym w poprzek jego nóg, i słuchając dalekiego, głębokiego jak bęben bicia serca, czuła, że teraz naprawdę uczyniła go człowiekiem.

– Jak to jest być wilkiem? – zapytała.

– Inaczej. Prościej i szybciej. Pamiętam to jako chaotyczne obrazy, sceny, wiedzę, której nie da się wyrazić słowami. Te wspomnienia są trochę jak sen. Nie ma w nich słów ani porządku. Światło jest ostrzejsze, dźwięki też. I zapachy. Tamten świat składa się z zapachów. I uczuć.

– Jakich uczuć?

– Krótkich, ostrych i sensownych. Pragnień. Jedzenie, przestrzeń, bieg, polowanie, jedzenie, dzielenie się, czasem jest też strach albo gniew. Kiedy kogoś lubisz, traktujesz go przyjaźnie. Kiedy czujesz gniew, walczysz. Czujesz i robisz dokładnie to, co czujesz.

– A co czujesz teraz?

– Teraz jestem człowiekiem – powiedział. – I kocham cię.

* * *

Biegli przez las. Osypany gęstym śniegiem, z czerni i bieli, wyglądający nierzeczywiście jak dzieło obłąkanego cukiernika. Melania straciła oddech po kilkuset metrach, grzęzła w śniegu, przemoczyła buty, powietrze wdzierające się do płuc parzyło mrozem. Rozkaszlała się oparta o drzewo, ziejąc kłębami pary niczym lokomotywa. Zatrzymał się. Niechętnie i niecierpliwie.

– Co się stało? – Nawet się nie zadyszał.

– Zmęczyłam się. Nie moglibyśmy po prostu chodzić?

– Muszę biec – odpowiedział. – Naprawdę. Za długo siedziałem, chodziłem albo stałem. To jest potrzebne.

– To biegnij – zrezygnowała Melania. – Ja poczekam w samochodzie.

Sweter gdzieś pod kurtką przemókł i buchała z niego para. Miała mokre od śniegu buty, nogi pod rajstopami przemokły dla odmiany od potu. Nie ubrała się chyba najlepiej, ale skąd miała przypuszczać, że będą lecieć przez Puszczę Kampinoską jak jakieś obłąkane jelenie.

Zawahał się, ale najwyraźniej miał na to ochotę.

– Na pewno?

– Na pewno – potwierdziła. Niechby sobie leciał, dlaczego nie?

Wróciła do samochodu i włączyła ogrzewanie. Jej zamszowe, podbite futrem indiańskie buty zarobiły ciemne, mokre zacieki, przesiąknięta potem bielizna robiła się lodowata.

Melania siedziała w samochodzie słuchając radia i susząc rude loki w gorącym, pustynnym wichrze bijącym z dmuchawy.

W końcu wyschła.

A potem siedziała, wypatrując jego czarno – żółtej kurtki pomiędzy smolistymi pniami, sterczącymi z ciągnących się w leśne gąszcze obłych, zimnych zasp.

Nie znosiła zimy.

Czas mijał i nic się nie działo.

Melania czekała, aż pomiędzy drzewa zaczęła wpełzać wczesna, listopadowa szarówka.

Jeszcze trochę i zrobi się ciemno.

Strach urodził się w żołądku i zaczął wpełzać pod górę, środkiem klatki piersiowej, jak wąż.

A jeżeli – nie wróci?

Wysiadła z samochodu i przez chwilę spacerowała po zaśnieżonym parkingu. Strach, zwinięty w kłębek w jej żołądku, wiercił się, wił i potężniał.

Wydało jej się, że słyszy skowyt gdzieś daleko, w głębi lasu.

Nonsens.

W Puszczy Kampinoskiej nie było chyba wilków. Jakieś łosie, żubry, ze dwa wyleniałe rysie, ale nie wilki. Lisy – tak. Ale nie wilki.

Wyszła na drogę, przynajmniej częściowo odśnieżoną. Wolała chodzić po oblodzonych kocich łbach, niż znowu brnąć po kolana w zaspach.

Wąż miał się coraz lepiej i właśnie wcisnął łeb gdzieś w jej splot słoneczny.

Może coś mu się stało? Jakieś wnyki?

A może nie wróci.

Znowu miała zostać sama? Znowu połowa jej życia i serca miała stać się pustą, okrwawioną dziurą? Był już jej częścią. Niezbędną, absolutnie konieczną do życia. Musiał wrócić.

Ale nie wracał.

Samochód stał w małej dróżce odchodzącej w bok, pod zbitym z żerdzi szlabanem ze znakiem zakazu wjazdu. Martwy i cichy, z wyłączonym silnikiem. Minęła go idąc w jedną stronę i bezmyślnie zauważyła kilku ludzi siedzących w środku sztywno, nieruchomo jak kukły. Nie zwróciła na nich uwagi, zaprzątnięta własnymi myślami i własnym wężem wijącym się w środku.

Kiedy wracała, znów minęła ten sam samochód i wtedy usłyszała nagle trzask drzwiczek. Wysiedli. Dwaj mężczyźni siedzący z przodu ruszyli nagle w jej stronę, a trzeci został przy samochodzie. Ruszyli gwałtownie, długimi, wściekłymi krokami, kierowca wyszedł na drogę przed nią, a pasażer za nią.

Wąż dwoma gwałtownymi skrętami wypełzł na górę, jednym kłapnięciem połknął jej roztrzepotane serce, a potem owinął się wokół gardła i zacisnął.

Spojrzała na pękatą głowę wyrastającą bez pośrednictwa szyi z kołnierza skórzanej kurtki, na twarz ogolonego neandertalczyka, i skamieniała. Nagle z całą siłą dotarło do niej, jak bardzo nikogo nie ma w tym lesie, jak bardzo tą drogą nic nie jeździ.

– Czego się tu szwendasz, ruda zdziro?! Na co się, kurwa, gapisz?!

Dar to nie pistolet. Można zrobić różne rzeczy, można nawet dokonać niemożliwego, ale to wymaga czasu. Koncentracji, skupienia, ziół, rysunków, znaków. Może mogłaby rzucić na niego urok, ale efekt mógł przyjść za godzinę albo za tydzień. Może rozbiłby się samochodem albo dostał zawału. Mogła załamać jego los, ale potrzebowałaby Daru, który w tej chwili spał w ziemi albo bezużytecznie płonął w jej żyłach trawiony strachem. Mogła różne rzeczy, ale nie mogła posłać mu błyskawicy z dłoni. Żałowała. Bardzo to było, kurwa, smutne, ale tak właśnie było.

Cofnęła się i obejrzała przez ramię. Pasażer szedł do niej, z wysuniętą dolną szczęką, zjeżonymi wąsami i zmrużonymi oczami, w których kipiała wyzwolona na zawołanie wściekłość. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak kij do bejsbolu, tylko było o wiele krótsze – jak duża butelka.

– No, co?! Kurwo?! – wydarł się neandertal, bawiąc się nerwowo wielkim śrubokrętem.

To dzisiaj. Naprawdę. Zadźgana śrubokrętem, na jakiejś leśnej drodze, bo ośmieliła się spacerować. Bo cały świat do nich należał i mogli robić, co chcieli, a dzisiaj chcieli ją zabić, ot tak – bo ich wkurzyła. Bo w czymś przeszkadzała.

To dzisiaj.

Wyciągnął dłoń, żeby chwycić ją za włosy, ale się uchyliła. Nie mogła spalić go piorunem, ale mogła wyciągnąć swoją długą, ważącą teraz chyba z tonę nogę i wierzgnąć go w krocze.

I właśnie tak zrobiła.

I chybiła.

Uchylił się albo stanął jakoś bokiem, więc jej rozpaczliwe kopnięcie tylko otarło się o jego biodro, właściwie bez efektu, poza tym, że się rozjuszył ostatecznie.