Rozpięła suwak śpiwora. Mężczyzna na kocach przekręcił się błyskawicznie i wsparł dłońmi o podłogę, napięty i gotów do skoku jak sprężyna. Uniósł górną wargę, pokazując do połowy zęby. Trochę to przypominało uśmiech, ale nie bardzo. Melania skamieniała, zaplątana w śpiwór.

Uniósł lekko głowę, nozdrza poruszyły się, łowiąc jej zapach. Opuścił wargę, otworzył lekko i zamknął usta. A potem wydał dziwny, pytający dźwięk, podobny trochę do warknięcia, a trochę do skomlenia. Uniósł brwi i przekręcił głowę, patrząc na nią jak pies, który obserwuje coś dziwnego. Nadal wyglądał czujnie.

Bardzo powoli wysunęła się ze śpiwora i wstała. Patrzył na nią, jego uszy napięły się i wyprostowały. Zwykłe ludzkie uszy, może odrobinę spiczaste, ale poruszał nimi jak pies. Pół siedział, pół klęczał oparty jedną dłonią o podłogę, druga uniosła się i zwisła niezdecydowanie.

Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co: „Dobry piesek?” „Ty Tarzan, ja Melania?”

Przez chwilę poruszał ustami, ale nie wydał żadnego dźwięku. Kaszlnął.

– Melania… – powiedział nagle zupełnie wyraźnie. I wyciągnął do niej dłoń z wyprostowanymi palcami, oskarżycielsko, tak, jakby mieć dłonie to było nieszczęście. – Co… – Zastanawiał się przez chwilę, przechylając głowę. – Co mi zrobiłaś? – zapytał w końcu i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kto jestem?

– Teraz jesteś człowiekiem – powiedziała Melania przez łzy.

– Nie człowiek – odparł. – Wilk. Chory wilk. Chory – źle. Zepsute jedzenie.

Uniósł jedną nogę, opuścił, a potem podrapał się ręką. Szybkim, konwulsyjnym, psim ruchem.

– Futro wypadło – wyjaśnił bezradnie. – A teraz zimno.

– Ludzie nie mają futra – powiedziała Melania. – Noszą ubrania. Zaraz ci dam ubranie.

– Jedzenie było złe – powiedział. – Wszyscy chorowali, ale ja najbardziej. Zrobiłem się człowiekiem. Jestem człowiekiem przez złe jedzenie?

Pomyślała, że mówi coraz lepiej.

– Tak czasem bywa – powiedziała wymijająco. Przekręcił głowę.

– Nie. Nie bywa. Może boleć brzuch. Czasem się umiera. Ale tak nie bywa. Człowiek jest człowiek. Wilk jest wilk. Zawsze. A ja inaczej. Trochę człowiek, a trochę wilk. Dlaczego? Ty mi tak zrobiłaś?

– Musiałam… – szepnęła Melania.

– Rozumiem – powiedział obojętnie. – Słyszałem.

Rozpięła torbę, wyjmując ubrania, które dla niego kupiła. Bieliznę, spodnie, koszule, swetry, buty. Wszystko wielkie, chyba nawet za wielkie. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał.

– Spodnie! – oznajmił triumfująco. – To są spodnie. Na nogi. Dla człowieka. Jeszcze są skarpetki i buty, i.:. Tyle słów. – Potrząsnął głową. – Są jak mrówki. Mrówki w głowie. Tak ich dużo i coraz więcej. Po co tyle słów? Skąd się biorą?

– Były w złym jedzeniu – powiedziała Melania.

– Słyszałem – powiedział.

Kiedy niezbornie sięgnął po majtki, przyszło jej do głowy, że musi go wszystkiego nauczyć. Jeść nożem i widelcem, chodzić do toalety, kasować bilety, Boże, wszystkiego. Mój mężczyzna jechał dziś prawdziwym samochodem i widział samolot…

Trzymał majtki wyjęte z opakowania, ale przecież nie miał pojęcia do czego one służą. Czy będzie sikał na mijane drzewa? Ścigał koty? Jak to będzie?

Podeszła z niejakim lękiem. Duży, nagi, obcy w gruncie rzeczy mężczyzna, z majtkami w ręku. Zabrała mu te majtki drżącymi palcami, przykucnęła i pomogła mu przełożyć stopę przez nogawkę. Czuła się dziwnie. Bardzo dziwnie. Dotykanie go było przeżyciem trochę strasznym, a trochę erotycznym. Pozwolił założyć sobie slipy, przyglądając się jej z przechylona głową i podniesionymi brwiami.

Pomogła mu się ubrać. Nie było tak źle. Spodnie założył już właściwie bez pomocy, natomiast guziki sprawiały problem. Wyglądało na to, że wie, co należy z nimi zrobić, ale palce odmawiały mu posłuszeństwa. Kiedy skończyli, wyglądał po prostu jak facet. Ubrany sportowo mężczyzna około trzydziestki, stojący bezradnie i sztywno na środku kuchni. Próbował chodzić, ostrożnie, jakby przemierzał wąską, kołyszącą się kładkę, co chwilę rozkładając ręce dla równowagi.

– Chodzę wysoko – poinformował ją z dumą.

Melania obserwowała go siedząc z nogami podciągniętymi na kanapę, przepełniona jakimiś dziwacznymi uczuciami, trochę radością, trochę dumą, a trochę poczuciem winy.

– Jeszcze będziesz chodził wysoko – powiedziała.

* * *

Jechali z powrotem do domu. Melania lubiła myśleć w samochodzie, a miała o czym. Nie było już w jej życiu Łukasza. Była wolna. Przemogła strach i mdłości, i wróciła na polankę. Kiedy się coś rozpoczyna, należy to dokończyć. Była silna. Miała Dar.

W gruncie rzeczy była nawet potężna.

Dlatego zrozumiała, że nie wolno zostawiać spraw przypadkowi, i wróciła na polankę zabrawszy ze sobą łopatę oraz pojemnik suchego wodorotlenku sodowego do przetykania rur.

Roztopy spłukały większość śladów. Polanka nie była już skąpana w śnieżnym puchu, ale ociekała wodą. Za kępami jałowca, które tamtej nocy osłoniły litościwie przed jej oczami prawie całą krwawą scenę, teren opadał na dno porośniętego gęstymi krzakami jaru. Tam, na pokrytym błotem i suchymi liśćmi zboczu, zostały połamane krzaki malin, zdeptana i zryta ziemia, oraz strzępy. Wymieszane z błotem, wdeptane w zgniłe liście, właściwie nierozpoznawalne.

Na dnie jaru, wśród kałuż i błota, Melania powiesiła kurtkę na sęku i wykopała dół. Kilka centymetrów pod warstwą liści i błotnej mazi spodziewała się zastać ziemię zmrożoną na beton, ale na to było jeszcze za wcześnie.

Kopała zaciekle, pot przemoczył jej podkoszulek, parował spod swetra jak ze zgonionej kobyły. Błoto, kamienie, korzenie.

Przenosiła szczątki na łopacie, wrzucała je do dołu, starając się na nie nie patrzeć. Coś wisiało zaplątane w gałęzie – kłąb przemoczonych szmat, ale rozepchanych czymś złowrogim i ciężkim, co łupnęło głucho w ziemię, kiedy odrąbała cienkie konary zaciekłym uderzeniem kantem szpadla.

Do dołu.

Kłębowisko jakichś miękkich, galaretowatych strzępów, nierozpoznawalne, oblepione liśćmi i błotem, przelewające się ciężko na łopacie.

Do dołu.

I posypać białymi granulkami, które rozpuszczały się pod wpływem wilgoci w parującą, żrącą pianę. W górze strasznie, szyderczo krakały wrony, obsiadujące nagie, szponiaste gałęzie w sinym świetle jesiennego brzasku.

Kraczą wrony nad Henrym Lee…

Do dołu.

Do dołu.

Najgorsza była twarz. Kawałek czaszki z nosem, wyszczerzonymi zębami i jednym strasznym, rudo – sinym mętnym okiem wytrzeszczonym w pustkę.

Miała wrażenie, że rozpadła się na dwoje albo zemdlała, podczas gdy jej ciało usuwało ślady zbrodni gwałtownymi, pospiesznymi ruchami łopaty, napędzane tylko gniewem i Darem. Sama patrzyła na to, co robi, jakby z boku i w niemym, śmiertelnym przerażeniu. Dłoń, której palce kiedyś gładziły ją, sprawiały, że przenikały ją dreszcze i dużo więcej.

Do dołu.

Wysoko, w gałęziach, nad Łukaszem Lewickim krakały wrony.

Dała radę.

Dopiero kiedy ostatni kawałek Łukasza spadł z ohydnym plaśnięciem do dołu i zobaczyła rozbiegające się w miejscu, gdzie leżał, tłuste czarne chrząszcze, jej ciało, znowu bez udziału świadomości, zwinęło ją w gwałtownych torsjach.

Bardzo stosowne epitafium współczesnej kobiety dla nieudanego mężczyzny.

Wracała do chatki i swego potwora, płonąc od mieszaniny Daru i adrenaliny w żyłach. Szła wielkimi krokami, z łopatą opartą na ramieniu, Dar wypalał jej tętnice, napełniał elektrycznością włosy, które sterczały wokół jej drobnej twarzy jak ruda burzowa chmura, jak kłąb płomieni.

– Śmierrć! Śmierrć! – rozdarła się wysoko nad jej głową wrona, szybująca jak czarny krzyż na tle sinego nieba. Twarz Melanii ściągnęła furia, kąciki zaciśniętych ust opadły. Nie miała pojęcia, że Dar rozświetlił jej oczy zielonym, fosforycznym ogniem. Zadarła głowę, patrząc na bijącego skrzydłami ptaka.

– Methl - wycedziła. Wściekłość zmieniła jej głos w syk kobry. Rozległ się trzask, ku ziemi popłynęły, wirując, dziesiątki czarnych piór.