Tam, w lesie, było jasno – ale jak na noc w środku puszczy. Widziała ruch, plamy, kształty, zarysy. Teraz stał w oświetlonej kuchni, w blasku stuwatowej żarówki. Słyszała jego ciężki oddech, czuła jego ostry psi zapach zmieszany z wonią krwi i surowizny. Patrzyła w stare deski podłogi. Widziała sęki, słoje w drewniej drobne czerwone kleksy jej własnej krwi, która kapała z wargi i nosa. Patrzyła na podłogę.

I trzęsła się jak nigdy w życiu.

A potem powoli, z wielkim wysiłkiem podniosła oczy. Tylko oczy, kark zesztywniał, głowa opierała się ruchowi. Z jej gardła wydobył się cichy nieartykułowany dźwięk, ni to skomlenie, ni to pisk, ale przemogła się i spojrzała w twarz potwora.

Tylko na sekundę.

Zobaczyła go jak na zdjęciu. W jednym, naładowanym szczegółami błysku. Nie bardzo przypominał wilkołaki z filmów. Trochę bardziej ogromnego pawiana. A trochę wilka zniekształconego jakąś straszliwą chorobą. A jeszcze trochę trędowatego neandertalczyka. Wielki czarny nos poruszał się, łowiąc jej zapach, skóra na pokrytym gładką, aksamitną sierścią pysku marszczyła się, pod wargami lśniły odsłonięte do połowy zęby. Ale oczy były zupełnie ludzkie, wypełnione strachem i kompletnie obłąkane. Spojrzała w nie tylko raz i zemdlała. Świat odjechał czarnym tunelem, uderzenie o podłogę odczuła z bardzo daleka. Melania spadła w ciemność.

Najpierw była nieprzytomna, a potem pewnie zwyczajnie spała, wyczerpana do granic możliwości. Przeszła kłótnię, bójkę, omal jej nie zabito, potem na jej oczach rozegrał się krwawy mord, któremu sama była winna, a wreszcie widziała potwora. Wystarczy?

Kiedy otworzyła oczy, było już jasno. W pierwszej chwili wydawało jej się, że leży w łóżku, ale w jednej chwili zrozumiała pomyłkę. Opuchnięta twarz, pulsująca bólem warga, sklejone powieki, zaschnięte, brązowe plamy krwi na rękach.

Morderczyni…

Odtąd zawsze będzie już zabój czynią i nic nie mogło tego zmienić. Była winna. I wolna.

Podniosła głowę i rozejrzała się ostrożnie. Nie było go. Odszedł?

W pierwszej chwili poczuła ulgę. A potem go zobaczyła. Leżał w kącie, zwinięty w kłębek na boku, ze skrzyżowanymi rękami wyciągniętymi na podłodze. Spał. Nogi drgały mu lekko.

Melania wstała i podeszła na drżących nogach. Postanowiła mu się jednak przyjrzeć. Mimo wszystko.

Leżał przywalony kilkoma starym kocami ściągniętymi z łóżka. Trochę się zmienił przez noc, jego pysk stał się bardziej ludzki. Podobny do czarnej trufli psi nos zaczął różowieć i wygładzać się, uszy zmniejszyły się i zaczęły fałdować. Spojrzała na jego rękę, opiętą w nadgarstku bransoletą. Palce wydłużyły się, ale wewnętrzną stronę dłoni nadal pokrywały chropowate, czarne poduszki. Śpiąc nie wydawał się już taki przerażający. Poza tym liniał. Futro wyłaziło z niego garściami i grubą, sfilcowaną warstwą wyścielało koce.

Wystarczyłoby odpiąć lykopeion i wyjść, zostawiając otwarte drzwi. Niechby wrócił do puszczy, tak, jak radziła prababka. Ale nie mogła się zdecydować.

Zagrzała wodę w wielkim aluminiowym garze i w czajniku, a potem umyła się. Woda w miednicy zrobiła się ruda od krwi. Obejrzała krytycznie swoją opuchniętą, poobijaną twarz w pękniętym małym lusterku, wiszącym na ścianie obok zlewu, i z westchnieniem wydobyła buteleczkę z babcinym eliksirem. Ostatni raz. Ostatnie dzieło Łukasza na ziemskim padole. Odruchowo pomyślała o wzdętym, nienaturalnie rozepchanym brzuchu śpiącego w sąsiedniej izbie stwora i wzdrygnęła się.

Ciekawe, gdyby gajowy rozciął mu ten brzuch, to czy ze środka wyskoczyłby Łukasz? Wściekły, chudy i pijany Czerwony Kapturek ze złością w oczach i zaciśniętymi pięściami?

Przemyła rany na twarzy, trzęsły jej się ręce. Zabiła. Albo kazała zabić. Co za różnica?

A potem przypomniała sobie to uczucie, kiedy leżała na ziemi i spadały na nią ciosy i kopniaki. Przypomniała sobie, jak to jest samej być zabijaną. Nie musiał.

Nie musiał tu przyjeżdżać. Nie musiał jej dręczyć. Nie musiał jej zabijać.

W każdej cholernej chwili miał wybór.

Powinna pójść do lasu i sprawdzić, czy nie zostały jakieś możliwe do identyfikacji ślady. To było straszne, zupełnie niewyobrażalne, ale należało tak postąpić. Nie potrafiła się do tego zmusić. Nie potrafiła nawet spojrzeć w tamtą stronę.

Wypiła herbatę. Pojechała do Hajnówki. Wszystko wyglądało tak samo jak przedtem. Pierwszy śnieg topniał, strużki wody ciekły z dachów, zalewały ulice. Świat zrobił się buroszary i błotnisty, ale wyglądał normalnie. Ludzie snuli się bez pośpiechu po uliczkach, psy szczekały przy budach. Jakby nic się nie stało. Jakby kilka kilometrów stąd nie narodził się potwór. Jakby wciąż istniała fizyka, medycyna i racjonalny świat. Jakby cokolwiek miało znaczenie.

Wtedy, po raz pierwszy w życiu, Melania poczuła ciężar Daru. Przyzwyczaiła się traktować go jak coś oczywistego. Fascynującą, mroczną tradycję jej rodziny. Tajemnicę, do której się urodziła. Trochę hobby, a trochę atut. A teraz po raz pierwszy poczuła, że to działa. Że chwycić na moment osnowę świata i spleść ją według własnej woli, nie wiedząc, co z tego wyjdzie, to taki ciężar i taka odpowiedzialność. Że tak łatwo popełnić błąd i zrobić coś nieprzewidzianego. Strasznego. Coś, co będzie żyło własnym życiem. Coś, z czym samemu trzeba umieć żyć.

Jestem wiedźmą.

Czy wasze krowy jeszcze dają mleko? Czy wasze dzieci mają normalne oczy? Ludzie, idzie wiedźma!

To tylko taki talent. Ktoś umie gotować, ktoś śpiewać, a ktoś inny umie sprawić, żeby świat wykoleił się na chwilę i zrobił coś niemożliwego. Długa linia babek, matek i córek, które przechowywały i doskonaliły swoją wiedzę na temat niepoznawalnego. Które umiały naruszać strukturę rzeczywistości, ale tylko bardzo powierzchownie wiedziały jak, dlaczego i za jaką cenę.

Zjadła obiad w hotelu, a potem wróciła do chatki i swojego potwora.

Ciągle spał, ale coraz bardziej niespokojnie. Co chwila wstrząsały nim jakieś drgawki, rzucał się z boku na bok, trawiony gorączką. Ciepło i dziwny, ziołowo piżmowy zapach buchały z niego jak z pieca. Zmieniał się i rósł. Przynajmniej wydawało jej się, że zrobił się dłuższy. I nadal liniał. Teraz już na potęgę. Kłęby sierści oblepiały koce, fruwały po całym pokoju. Dygotał, rzucał się, powarkiwał, jęczał, pocił się i ciągle spał.

Melania czekała.

Grimoir wcale nie był precyzyjny ani nieomylny. Zrobiła wszystko jak trzeba, ale wcale nie wiedziała, co z tego wyjdzie. Prababka, zresztą, pewnie też nie. Nikt nie wiedział. Wchłonął pierwiastek ludzki. Krew i mózg Łukasza, zmieszane z ziołami, napromieniowane Darem. Zmieniało go to. Ale w co? Może w Łukasza, jeszcze bardziej dzikiego, obdarzonego zwierzęcą siłą i brutalnością drapieżnika? Może dała mu nowe życie, w zdrowszym, silniejszym, nie zniszczonym alkoholem i prochami ciele? Nie miała pojęcia.

Czekała.

I bała się.

Spał prawie dwie doby. Melania nie. Drzemała tylko, nasłuchując jego coraz bardziej ludzkich jęków, patrząc, jak paroksyzmy drgawek miotają nim na podłodze, wyginają jego ciało w łuk, słuchając, jak jego nogi bębnią o podłogę, pewna, że umiera. I może tak byłoby jednak najlepiej.

A kiedy obudziła się w zalanej porannym blaskiem słońca chatce, na skłębionym legowisku, wśród stert wilczej sierści, siedział nagi mężczyzna. Nie był podobny do Łukasza, nawet biorąc pod uwagę, że był większy i masywniejszy. Melania przyjrzała mu się spod zmrużonych rzęs i stwierdziła, że wydaje jej się nawet przystojny. Miał krótkie ciemne włosy, gładkie jak wilcza sierść, ale na ciele wcale nie był specjalnie kosmaty. Siedział i patrzył ze zdumieniem na swoje dłonie, na przemian zaciskając pięści i prostując palce, obracając je i zginając nadgarstki. Otworzył usta i przejechał palcem po zębach. Równych, ludzkich zębach.

Siedział tak na kocach, wstrząsały nim dreszcze, a na twarzy miał zbolały wyraz człowieka walczącego z ćmiącym bólem. Melania leżała w śpiworze i obserwowała go, aż doszła do wniosku, że nie może tak spędzić reszty życia. Trzeba było wstać i przekonać się na własnej skórze, czego sobie nawarzyła.