Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami, a potem bardzo powoli i metodycznie wzięła się w garść. Wywietrzyła kuchnię z ciężkiego odoru ziół i kadzideł, sprzątnęła wypalone ogarki, wytarła z desek kredowe znaki. Czuła, że w głowie huczy jej ze zmęczenia, ale nie mogła jeszcze iść spać. Dołożyła znowu do pieca i postawiła na ogniu rondel. Potem wyjęła z torby swoje podróżne laboratorium – kilka menażek, miseczki z hartowanej stali, kolejne buteleczki z nalewkami. Ponownie otworzyła grimoir.

Piętnaście po pierwszej skończyła. Odlała pół szklanki z butelki dzięgielówki i uzupełniła ją bursztynowym, parującym płynem ze stalowej miseczki. Łukasz nie znosił ziołowych nalewek, ale niczego innego tutaj nie znajdzie. Będzie musiał chyba zrobić wyjątek dla tej szczególnej butelki dzięgielówki. Ten jeden raz. Potem już nigdy nie będzie jej musiał pić.

Zmusiła się do zmywania, a potem schowała wszystkie swoje rekwizyty. Butelki powędrowały do szkatułek, zioła do woreczków, a wszystko razem do specjalnej torby. Na wierzchu została torba z aparatem fotograficznym, obiektywy, pudełka z filmami. Filtry. To, czego można się spodziewać po fotograficzce przy pracy.

I jeszcze butelka ziołowej nalewki.

I dwie srebrne, dziwne bransolety, jak rtęciowe skolopendry zwinięte w irchowym woreczku.

Wyjęła z torby śpiwór i rozwinęła go na starym zapadniętym tapczanie w izbie. Gdzieś pod sufitem kołatek chrobotał uparcie, wyżerając w chatce własne korytarze. Trzaskał i szumiał ogień w piecu.

Wilki przestały wyć.

* * *

Budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia. A potem wszystko spadło na nią naraz. Łukasz, jego chude, wściekłe pięści, jego zdychające czarne myśli i gniew. Kłótnie, wrzaski i ołowiane słowa siekące wszystko jak karabiny maszynowe. Wilcze wycie i lodowata elektryczność Daru płynąca przez żyły. Łzy, pająkowate litery grimoiru i lepki, bolesny osad kadzidlanego dymu, oklejający mózg ciężkim, chemicznym kacem.

Zagotowała wodę i umyła się w miednicy, z grubsza, jak się dało. Bez wanny i tak czuła się brudna. Wypiła kilka łyków kwaśnej rozpuszczalnej kawy i ubrała się.

Na dworze wstawał już szary, nieśmiały świt. Śnieg przestał padać, ale nie zamierzał też topnieć. Było zimno. Ruszyła tą samą drogą co w nocy, widząc wyraźnie własne ślady, lekko tylko przyprószone śnieżnym pyłem. W świetle dziennym jej lęki znikły, pozostała tylko desperacja. Wrócił też gniew. Nie znający litości i przebaczenia gniew rozczarowanej kobiety.

W pewnej chwili myślała już, że zgubiła tę polankę, ale okazało się, że była, tylko trochę dalej, niż sądziła. Wiedziała, że będzie musiała przejść tę samą drogę jeszcze trzy razy, więc starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kępę jałowców, tłoczących się jak gapie wokół miejsca wypadku, krzywą starą sosnę, na której kikut złamanej gałęzi przypominał pysk śmiejącego się wielbłąda. Stary dąb, z owalną dziuplą jak krzyczące w przerażeniu usta.

A potem wyszła na polanę i znalazła je. Cztery czy pięć wilków leżących wokół jak worki płowego futra. Podchodziła ostrożnie, z nogami jak z ołowiu. Nigdy nie widziała ich z tak bliska. Przynajmniej dzikich; te w zoo wyglądały żałośnie, niczym chude, zaniedbane psy łańcuchowe. A w obiektywie… to, co widziała robiąc zdjęcia, nie wydawało się realne. Świat widziany przez wizjer aparatu był tworzywem artystycznym, a nie rzeczywistością. Tymczasem tutaj leżały przed nią prawdziwe drapieżniki, porośnięte kosmatym płoworudym futrem. Na środku polanki, w poprzek krwawego kabalistycznego kręgu, ogromny, leżący na boku basior, masywny, zbudowany jak buldożer, dalej drugi wilk, trochę mniejszy, chyba samica, z pyskiem zarytym w śnieg, dalej następne dwa. Jeden leżał w bezruchu, a drugi skomlał żałośnie, trącając bezwładną waderę nosem. Na widok Melanii wilczek wycofał się tyłem, jeżąc futro, szczerząc drobne zęby i powarkując zajadle.

Samiec oddychał ciężko, boki opadały mu rytmicznie jak miechy w kuźni, tylne łapy drgały od czasu do czasu, jakby wilk usiłował zdławić w sobie działanie lekarstwa. Melania podeszła bardzo ostrożnie, z każdym krokiem przełamując gwałtowny opór mięśni. Była pewna, że basior nagle jednym rzutem stanie na nogi, a w sekundę później skoczy jej na twarz. Wyszczerzone zęby budziły szacunek. Kły wydawały się mieć wielkość jej palców. Jedno uderzenie takich szczęk może zgruchotać kość.

Kucnęła tuż przy nim i zębami ściągnęła rękawiczkę. Bardzo powoli sięgnęła do kieszeni, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego półotwartego oka, zasnutego niebieską mgłą, i wydobyła z kieszeni lykopeion. Rozłączyła bransolety, a potem sięgnęła bardzo ostrożnie i większą zapięła na prawej łapie samca. Cofnęła palce.

Drobne wymyślne ogniwa opadły luźno, a po chwili rozległ się cichy, metaliczny grzechot. Bransoleta drgnęła, a potem zaczęła zwijać się jak owad. Zaterkotał zamek, lśniące srebrem zęby objęły wilczą łapę.

Melania zapięła swoją bransoletę i poczuła ten sam delikatny, zimny, metalowy ruch na nadgarstku. Lykopeion dopasował się.

Jeszcze jedno…

Z trudem podciągnęła spięty rzepem rękaw zimowej kurtki, a potem wyjęła z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Dygoczące palce nie chciały jej słuchać, ale omal nie łamiąc paznokcia zdołała otworzyć najmniejsze, ostre jak skalpel ostrze. Nabrała powietrza w płuca i zaciskając szczęki aż do bólu, przecięła skórę na nadgarstku. Prawie nie bolało.

I prawie nie było krwi.

Ścisnęła rankę palcami i zdołała wydusić drżącą, gęstniejącą kroplę. Spadła prosto w wilczą szczękę jak rubin. Basior przełknął nerwowo. Melania bardzo powoli wyciągnęła dłoń i lekko pogłaskała wielki wypukły bok, pokryty szorstkim, zimowym futrem.

– Nic na to nie poradzę… – szepnęła.

To było wszystko. Melania wstała i nie spuszczając zwierząt z oka, wycofała się tyłem. Mały wilczek nie przestawał warczeć ani na chwilę, a kiedy zaczęła się cofać, ruszył na nią wyganiając ją z polanki i od swojego stada.

Wróciła do chatki po własnych śladach. To wszystko. Teraz musiała tylko czekać.

Niedługo.

Już niedługo.

Uspokoiła się, zakleiła plastrem skaleczenie, które zaczęło wreszcie szczypać, a potem wsiadła do samochodu i ruszyła do Hajnówki szukać przyzwoitej kawy i śniadania.

W hotelu dostała kawę, ale okazało się, że nie może jeść. Słuchała ciężkiego, gardłowego pokrzykiwania grupki niemieckich myśliwych w zielonych lub nakrapianych rudo – brunatnym kamuflażem Bundeswehry kurtkach, i dziobała drżącym widelcem stygnącą jajecznicę. Niemiecki język wznosił się aż pod sufit, czasem błyskały w nim nieliczne, jako tako zrozumiałe słowa: „ja”, „nein”, „nach Wald”, albo „zum Bauspiele” i kaskady śmiechu.

Już niedługo.

Dziś w nocy.

Wejdzie do mieszkania, rzucając gdzie popadnie kurtkę, a potem znajdzie kartkę. I będzie czytał z rosnącym wyrazem niedowierzania na twarzy. Niedowierzanie powoli zamieni się w gniew, potem we wściekłość. A potem chwyci kurtkę i ruszy tutaj. Ale nie natychmiast. Najpierw znajdzie dużą butelkę „Wyborowej” w barku i rozprawi się z nią.

A jeśli nie?

Jeżeli przyjedzie już jutro nad ranem, jakimś sobie tylko znanym sposobem?

To niemożliwe. Zawsze zaglądał do barku, mimo że pilnowała, żeby nie trzymać w domu wódy. Ale wiedział, że po takim wyjeździe coś mogło zostać. Trochę whisky? Pół butelki wina? Wyczuwał alkohol w szczelnie zakręconych butelkach. Znajdzie.

Nabrała na widelec nieapetycznie zastygłej jajecznicy i usiłowała przepchnąć przez ściśnięte gardło.

Trzeba jeść.

Żeby mieć siłę.

Chodziła po lesie. Migocący śnieg chrupał i skrzypiał pod nogami, obłoczki pary z jej oddechu unosiły się w nieruchomym powietrzu, co kilka minut rozlegał się metaliczny trzask migawki i wizg silniczka. Świat zamknięty ścianami obiektywu, ograniczony czerwonymi kątami celownika, podkreślony świetlistymi komunikatami procesora, wydawał się bezpieczny i pod kontrolą. Świat fotografii. Płaski, bezpieczny i zamknięty w ramkach. Podatny na manipulacje ostrością, czasem naświetlania, przesłoną i filtrem. Nieruchomy.