Mój własny potwór.

Otworzyła oporny zamek wielkim kluczem, a potem zapaliła w środku światła. W sieni, w kuchni i w izbie. Dopiero kiedy było jasno i nic nie kryło się po kątach, przyniosła z samochodu swoje rzeczy i zamknęła drzwi na ciężką, oporną zasuwę, przypominającą element czołgu.

Piec w kuchni był gorący. Dołożyła trochę drewna na rozżarzone węgle, nastawiła wodę na herbatę, a potem rozłożyła na ceracie kuchennego stołu swoje rekwizyty.

Grimoir.

Cała kolekcja ziół w płóciennych woreczkach, nalewki w małych aptekarskich buteleczkach z ciemnego szkła, trzy ampułki demerolu, duża strzykawka, butelka dzięgielówki, dwuipółkilogramowa giez cielęca z kością, w firmowej reklamówce supermarketu, paczka małych świeczek w metalowych pudełeczkach, kreda, zapałki. Pół litra wieprzowej krwi w plastikowej butelce z tryskawką.

I skórzany woreczek zawierający dwie srebrne bransolety, lśniące niczym ogony metalowych skorpionów.

Miała już wszystko co trzeba.

A jeżeli nie przyjedzie? Jeżeli ten jeden jedyny raz w życiu uniesie się honorem i rzeczywiście odejdzie?

Wtedy wszystko skończy się dobrze. Wtedy i tylko wtedy. Jego ostatnia szansa. Wtedy upiecze tę cielęcinę, popije dzięgielówką, może rzeczywiście zrobi jakieś zdjęcia puszczy, przynajmniej przydadzą się do portfolio, i wróci do domu. A potem spróbuje zacząć żyć normalnie. Prababka będzie zachwycona.

Niestety, wiedziała, że to zbyt piękne, żeby się ziściło. Przyjedzie. Przyjedzie natychmiast, kiedy tylko przeczyta tę kartkę. Kochał ją, na swój chory, zamulony alkoholem, prochami i dekadencją, psychopatyczny sposób. Była jego własnością. Jego własną, rudą i wierną wielbicielką. Miała też mieszkanie i pieniądze. Dobra, których nie uznawał, chyba że potrzebował na flaszkę albo prochy. Chyba że przez chwilę potrzebował dachu nad głową. Poza tym, była jeszcze zazdrość. Uczucie, które go napędzało. Zazdrościł zawsze, wszystkim i wszystkiego. Przyjedzie.

Mroczny książę przyjedzie zrobić porządek w swoich włościach.

Już niedługo.

Zawsze przyjeżdżał. I zawsze jakoś ją znajdował. U matki, w pracy, na sesjach wyjazdowych, u koleżanki. Zawsze. Zupełnie jakby miała wszczepiony traser. Przyjeżdżał i na nowo kradł jej serce, sobie tylko znanymi sposobami. A kiedy była już miękka jak wosk, ustawiał ją do pionu. Był istnym geniuszem manipulacji, przynajmniej na trzeźwo zawsze znajdował odpowiednie słowa, którymi mógł sobie ja otworzyć, uczynić posłuszną, zakochaną albo – jeżeli miał taki kaprys – strącić na dno piekła.

Kiedy wypiła herbatę, w chatce zrobiło się ciepło. Miękki, żółty blask lał się przez małe okna, a na dworze lodowaty wiatr sypał kurtynami drobnego śniegu. Z zewnątrz, z puszczy albo zamarzniętego, smaganego wiatrem pola porośniętego jakimiś badylami, te okienka musiały wyglądać jak azyl. Jeżeli ktoś stał tam i marzł, to musiał na ich widok pomyśleć o gorącej herbacie z konfiturami, cieple kaflowego pieca, orzeźwiającym, ciężkim zapachu świerkowych belek.

Zasłoniła okna jak się dało, rozebrała się do naga, położyła na podłodze kłującą, szorstką skórę dzika, którą zdarła ze ściany, i usiadła na niej, czując, jak ostra szczecina kłuje ją w pośladki.

Wokół niej stały płonące świeczki, w kilku spodkach i nakrętkach od słoików tliły się zioła oraz niewielkie żywiczne bryłki, napełniając kuchnię ciężkim, kadzidlanym dymem. Otworzyła grimoir, a jej loki lśniły jak płomień. Przez chwilę oddychała głęboko przez nos, a potem rozłożyła ręce.

– Sator… Arepo… Rotas… Frutimiere Likaone!

I wciąż od nowa. Mijały minuty. Dym sączył się z miseczek, wypełniał kuchnię i układał się warstwami. Wirowały w nim spirale i arabeski. Melania siedziała z głową odrzuconą do tyłu, przez jej ciało przebiegały dreszcze.

– Frutimiere!

Nie czuła, że kołysze się na klęczkach, że porusza biodrami jak tancerka egzotyczna; ręce zwisały jej bezwładnie z boków. Dar płynął przez nią, prosto z ziemi, jak powolny piorun. Płomyczki kaganków odchyliły się od niej na boki.

– Likaone!

Włączył się autoalarm.

Melania wyszła w parzące, obezwładniające zimno, owinięta tylko kłującą, płową skórą odyńca, niczym prosto z paleolitu. Wyciągnęła dłoń z pilotem i wyłączyła syrenę. Samochód kwiknął dwukrotnie i ucichł.

Wokół puszcza stała w czerni i tylko śnieg fosforyzował sino, nad polem wisiał księżyc, jak lekko nadgryziony owoc, i zalewał wszystko rtęciowym blaskiem. Na pole padały czarne cienie.

A wtedy usłyszała skowyt. Potężną, głośną pieśń myśliwską polującego basiora. Była w niej siła i godność, i cała otchłań pierwotnej dzikości drapieżnika.

Blisko.

Bardzo blisko. Słyszały. I ciągnęło je tu.

Wróciła do domu, czując, jak wali jej serce. Zaczynało się.

Trans jeszcze wirował jej w głowie, kiedy usiadła znowu na futrze, kładąc przed sobą owalną bryłę mięsa ze sterczącą, białą jak z porcelany, kością. Jej usta poruszały się, inkantacje płynęły jedna za drugą.

– Sator…

Igła wbiła się w gumowy korek fiolki, tłoczek strzykawki cofnął się do oporu.

– Arepo…

Melania ścisnęła mięso udami i wstrzyknęła w nie demerol, ostrożnie, żeby się samej nie dziabnąć. W kilku miejscach. Obficie. Znajomy weterynarz powiedział: „Zatrzymuje słonia w biegu”. Potem, nie zmieniając igły, wciągnęła kilka nalewek ze swoich brązowych buteleczek i zaaplikowała giczy kilka kolejnych zastrzyków.

Trans mijał. W jego miejsce nadchodził strach.

Już niedługo…

Ubrała się. Bielizna, rajstopy, legginsy, sweter, polar, kurtka, buty. Miała wrażenie, jakby robiła to po raz pierwszy. Sztywne jak kołki drżące palce nie radziły sobie z guzikami, zamkami i rzepami. Serce łomotało jej jak powieszony w gardle dzwon.

Wyszła przed chatkę z ciężką reklamówką w jednym ręku i latarką w drugiej. Kieszeń kurtki wypychała jej butelka z krwią. Melania poszła prosto w puszczę, po skrzypiącym śniegu, skąpana w lunatycznym świetle. Jak we śnie. Prosto w skowyt wilczej sfory.

Nie zobaczyła ich. Słyszała trzask gałązek, chrupanie śniegu, coś czmychnęło na granicy snopa światła bijącego z jej latarki. Ale czuła je. Były wokół. I czuły też ją.

Szła kilka minut, aż znalazła się na niewielkiej polance otoczonej ośnieżonymi krzakami. Wystarczy.

Wydeptała niewielki krąg w płytkim śniegu, po czym położyła na nim mięso, a torbę złożyła metodycznie w kostkę i wsunęła do kieszeni. Ręce trzęsły jej się tak, jakby wyszła w ten mróz prosto spod prysznica. Żołądek zwinął jej się w węzeł. Robiła to, o czym tak długo marzyła, ale umierała ze strachu. Była na granicy, gotowa przerwać to, póki jeszcze można.

Nigdy.

Już niedługo.

Wcale nie było łatwo zrobić znaki za pomocą plastykowej butelki zaopatrzonej w tryskawkę. Trzęsły jej się ręce, a krew zaczęła zastygać w końcówce pojemnika. Znaki wychodziły koślawo, krew krzepła, butelka zatykała się. W końcu odkręciła szyjkę i poprawiła symbole lejąc na śnieg cienki strumyczek, potem zanurzyła palec we krwi i zrobiła ostatnie poprawki. W acetylenowym świetle księżyca ślady wydawały się czarne. Mimo mrozu ciężki, żelazisty zapach posoki drażnił ją w nozdrza, powodował mdłości. Jak w jatce. To nic. Będzie tu tego więcej. Dużo więcej. To dopiero będzie jatka.

Już wkrótce.

Kiedy skończyła, ruszyła z powrotem po własnych śladach, wypatrując ich w świetle latarki. Była na granicy paniki. Potrzebowała całej siły, żeby nie rzucić się na oślep histerycznym pędem, gdzieś przed siebie, w puszczę. Szła z zaciśniętymi zębami, wzdrygając się przy każdym trzasku i każdym szeleście. Szła po własnych śladach. Widziała też ślady sfory, okrągłe odciski łap, jak pieczątki, przecinające jej ślady, kluczące, tropiące.

Wycie rozległo się tak nagle, że omal nie wrzasnęła. Blisko. Bardzo blisko.

Droga powrotna wydawała się dwa razy dłuższa, niż kiedy przemierzała ją w tamtą stronę. Kiedy zobaczyła oświetlone okna chatki, nie mogła powstrzymać biegu.