Potrzebuję jeszcze doby – czy to tak wiele?

Odpisała sobie godziny przyjazdów pociągów i pekaesów. Sfotografowała cerkiew. A w porze obiadu odwiedziła starego Okszanowskiego na obiecaną pogawędkę. I dobrze wybrała porę.

Do chatki wróciła wieczorem, z bijącym sercem i spoconymi dłońmi, pewna, że lada moment Łukasz wyskoczy na nią z jakiegoś cienia, rozgoryczony, wściekły i lekko pijany. A nade wszystko upokorzony. I niebezpieczny.

Nic się nie wydarzyło. Chatka stała cicha i ciemna, nie wyróżniając się ze ściany lasu. Rozpaliła ogień i zostawiła otwarte drzwiczki pieca. Siedziała pijąc herbatę z metalowego kubka i patrzyła w płomienie, trawiące rozżarzone polana. Siedem lat… Siedem lat na smyczy.

W nocy obudziły ją wilki. Skowyt był wyjątkowo długi, przeciągły, przepełniony bólem i samotnością. Wył tylko jeden wilk i nie był to głos przewodnika stada. Tamten miał głęboki, drapieżny śpiew, który zaczęła już odróżniać.

Leżała w ciemności, patrząc na fosforyzujące na zielono cyfry budzika, i słuchała. Samiec milczał.

Odezwał się dużo później, wyrywając ją z szarej, pogranicznej krainy snu. Dźwięk był tak przerażający, że poczuła, jak ciarki ściągają jej skórę na głowie, i skuliła się w śpiworze, bojąc się nawet drgnąć. Skowyt rozbrzmiewał bardzo blisko, z zupełnie innego miejsca niż daleki, tęskny śpiew pozostałych. Wycie pruło nocne niebo na części, a oprócz wilczej pieśni myśliwego, brzmiał w nim przeraźliwy, chrapliwy krzyk człowieka. Był to głos z dna piekła.

Boże, co ja zrobiłam?

Było już za późno. Krąg zaczął się obracać.

Następny dzień wypełniał strach.

I oczekiwanie.

Próbowała robić zdjęcia, chodziła po lesie, chodziła po Hajnówce. Drewniane budynki, szczekające psy, dym snujący się z kominów. Droga posypana drobnym śniegiem. Nie bardzo widziała, gdzie chodzi. Widziała Łukasza. Jego nieobecną, kamienną twarz pozbawioną wyrazu, czarne oczy, które patrzyły w głąb siebie, i grube, szerokie usta zaciśnięte w gniewie. Napięte z wściekłości mięśnie szczęk deformujące chudą, zapadniętą twarz. Mroczny książę nadchodził.

Czuła, jak się zbliża.

Zdążył już jako tako wytrzeźwieć i teraz ciągnął tutaj. Otoczony chmurą swojej czarnej, wampirycznej miłości i gniewu, jechał autostopem w kabinie ciężarówki albo w pociągu, albo w autobusie. Jechał do niej.

Zbliżał się.

A ona nie była gotowa. Samo oczekiwanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. Niemal nie do wytrzymania. Godziny spędzone przy buzującym piecu kuchennym na ściskaniu w dłoniach żeliwnego, obtłuczonego z emalii kubka z herbatą i nasłuchiwaniu, wypalały ją od środka jak płomień. Ale słuchała, wzdrygając się na każdy szelest i każde chrupnięcie śniegu. Na każdy trzask polana w piecu.

Już niedługo…

Ale jeszcze nie teraz.

Zapadł wczesny, listopadowy mrok, jak czarne wieko. Melania czekała. Napięta, skoncentrowana, wypełniona po uszy adrenaliną. I miała nadzieję że nie przyjedzie. Że jednak sięgnie po swoją szansę. Po prostu zabierze te płyty, których jeszcze nie sprzedał, swoje łachy, papiery i szpargały, i wyniesie się. Tylko że była zbyt dobrym żywicielem. Każda kolejna próba i każdy kolejny rok oznaczał dla niego, że jest po prostu beznadziejnie uzależniona. I miał rację.

Do niedawna.

Dopóki coś nie pękło. Po siedmiu latach. Melania pokręciła głową z politowaniem i napiła się herbaty z gorącego kubka.

A wtedy wszedł.

Tak po prostu.

Przestraszyła się trzasku otwieranych drzwi i skamieniała na koślawym taborecie przy palenisku, ale Łukasz nie przeraził jej. Nie wyglądał tak przerażająco jak w jej wyobrażeniach, tylko zwyczajnie. Codziennie. I żałośnie.

Dygotał z zimna, a czarne oczy miał pełne łez.

– Maleńka… – Wyciągnął do niej ręce i zanim się obejrzała, już szła do niego, żeby wtulić się w jego chudą pierś, pozwolić mu utonąć w swoich płomiennych włosach.

– Musiałem z tobą porozmawiać. Musiałem… Co ty robisz, dziewczyno, co ty robisz? Przecież my…

Nad puszczą popłynął stalowy zew polującej sfory. Wróciła siła. Pamięć. I Dar. Melania zatrzymała się wpół kroku.

– Nie! – Słowo, które chlasnęło jak łańcuchowy bicz.

– C – co? – Nawet nie był jeszcze wściekły, tylko zdumiony.

– He razy ma się to jeszcze powtarzać? Teraz piękne słówka, trzy dni w raju, a potem co? Uderzyłeś mnie, skurwysynu! Dosyć! Dosyć tego! Wynoś się stąd i z mojego życia. Nie będę więcej po tobie sprzątać. Nie będę więcej po tobie płakać. Chcesz zdychać? To zdychaj, ale ja chcę żyć!

Przeszedł kilka kroków i usiadł ciężko za stołem. Jak człowiek bardzo zmęczony i tak nieszczęśliwy, że smutek wżarł się w jego twarz jak smar. Splótł chude dłonie na blacie i patrzył w nie kamiennym wzrokiem.

– Możemy chyba porozmawiać? Po tych wszystkich latach, które razem przeżyliśmy? Myślisz, że kartka wystarczy? Dwa słowa i won? Po tym, co razem przeszliśmy?

– Chyba po tym, co ja z tobą przeszłam? Coś z tych lat w ogóle pamiętasz? Cokolwiek? Może to, jak wrzeszczałeś z balkonu, goły, z pokrwawionymi łapami, a ja usiłowałam zaciągnąć cię do mieszkania? Albo jak zdemolowałeś mi mieszkanie? Ja nie pamiętam cię trzeźwego!

– Jasne! Twoje wypieszczone, drobnomieszczańskie mieszkanie! Tylko to jest ważne? Że nie chodzę do pracy w garniturku? Że jestem artystą?

– Tak? A co ty robisz, artysto? Grasz do kotleta? Piszesz wiersze na serwetkach? Jeden na pół roku?

Trafiony. Porwał się zza stołu i zatrzymał wpół ruchu. Jego kłykcie pobielały, kiedy zacisnął kurczowo palce na blacie i zmusił się, by opaść na krzesło. Jego skamieniały ze zgrozy wzrok trafił na butelkę dzięgielówki. Po policzku popłynęła jedna łza. Wyciągnął drżące palce i ujął stojącą obok szklankę. Grube szkło zagrzechotało o szyjkę butelki. Melanią znieruchomiała. Musiał to wypić.

Ale nie wypił. Uniósł szklankę, powąchał zawartość, skrzywił się i odstawił ją z powrotem na okryty starą ceratą blat. Oparł czoło na dłoniach.

– Kiedyś byłaś inna… – powiedział głucho.

– Kiedyś byłam głupia! Wyssałeś mnie ze wszystkiego, draniu. O czym chcesz jeszcze rozmawiać?

Musiał to wypić.

– Naprawdę nie pamiętasz niczego dobrego? Wolałabyś, żebym był jednym z tych wymuskanych dupków pod krawatem?

Pamiętała. Dobrze pamiętała, ale to już nie działało.

– Pamiętam – powiedziała spokojnie. – Pamiętam też wystarczająco wiele złego. Po prostu odejdź. Nie ma cię już w moim życiu. To koniec.

Podniósł szklankę i wypił. Musztardówkę zawierającą dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Na dwa razy. A potem spojrzał na nią szklanymi oczami pełnymi łez.

– Nie odchodź… – poprosił. Kiedyś wystarczyło samo brzmienie jego głosu. Kiedyś.

– Ja zostaję – powiedziała szyderczo. – To ty wychodzisz.

– Porozmawiajmy – powiedział błagalnie. Znalazł w kieszeni zmiętą paczkę papierosów i zapalił drżącymi palcami. Zawsze mu drżały. Od jakiegoś roku. Trzeźwy, pijany czy naćpany, drżały mu tak, że miewał problemy z posługiwaniem się zapałkami.

– Rozmawiamy przecież.

Cisza.

Ogień huczał w piecu.

Zioła z nalewki działały w ciszy.

Wypił następną szklankę, trochę mniejszą. Jakieś sto pięćdziesiąt.

A potem zaczął mówić. Nie słuchała. Był to jeden z jego bełkotliwych monologów, właściwie nie do powtórzenia. O coś mu chodziło, ale nie wiedział dokładnie o co, wątek mu się plątał, ale generalnie chodziło o to, że świat był podły, a życie niesprawiedliwe i z gruntu złe, a ona była jedynym jasnym punktem. Słyszała to dziesiątki razy. Zaczynało się od: „Tylko ty, dziewczyno… tyko ty… reszta to gówno…” a kończyło na: „Zgnoiłaś mnie, ty głupia dziwko!”

Zaczęła na niego wrzeszczeć. Nawet nie wiedziała, że potrafi aż tak podnieść głos. Kłótnia była jak walka na miecze. Nawet wydawało jej się, że widzi te stalowe słowa, ostre jak brzytwy, omijające jego pijane, zezowate zastawy, i co chwila pławiące się w czerwieni. Powiedziała mu wszystko, co zawsze chciała ale się bała, i więcej. Znalazła słowa, które cięły nie gorzej niż jej rozpacz i gniew.