Melania westchnęła. Lubiły się, ale, co tu gadać, z Anastazji była suka i tyle.

– Zawsze cię broniłam przed prababką – odparowała. – Mogłabyś choć raz w życiu zrobić coś altruistycznie.

– A czyja mówiłam, że chcę forsy? – Kuzynka wyciągnęła smukłą dłoń i pogładziła jednym palcem lykopeion Melanii. – Pożycz mi go.

– Odbiło ci. No nie, jesteś zboczona!

– A ty co? Niby jesteś lepsza?

Melania zacisnęła szczęki w wyrazie, który znamionował fanatyczny upór. Na widok tej miny zwykle nawet nestorce opadały ręce.

– Jest mój. I tylko mój.

– W takim razie pożycz mi grimoir. Zrobię sobie swojego. Melania wstała.

– Miło się gadało, Śnieżko. Muszę już lecieć.

– Przecież ci go nie zmydlę. No dobra, siadaj. No, siadaj, głupia. Żartowałam. I tak ci pomogę. Ale obiecaj mi jedną rzecz.

To już była ulubiona gadka Anastazji. „Obiecaj mi jedną rzecz.” Mówiła tak bez przerwy, jednych rzeczy robiło się dziesiątki, a każda była tą jedną jedyną. Nie było temu końca.

– Naprawdę chcę, żebyś mnie tego nauczyła.

– Po co? Facetów ci brakuje? Przecież masz po pięciu na raz. Potrzebny ci taki?

– Właśnie tak. A wiesz, dlaczego? Bo będzie taki jak trzeba. Nie teraz. Teraz się dobrze bawię i dobrze jest jak jest.

Ale kiedyś przyda się taki na stałe. To jest idealne. Super! Popatrzę, jak sobie radzisz z tym twoim i kiedyś, kto wie…

– O co ci chodzi?

– Nie rozumiesz? Popatrz na nich. Faceci! Zaszczuci albo brutalni. Bez jaj albo bez lojalności. Jeżeli przynosi forsę, to zachowuje się jak pan i władca. A jeżeli mu nie idzie, to trzeba mu wycierać nos i tyłek. I jeszcze każdy czegoś chce, o czymś tam marzy, wlecze za sobą jakieś mamusie, tatusiów, siostrzyczki… rany! Do tego jeszcze jeżeli wiesz czego chcesz, to się boją i uciekają. Jak ustępujesz, to się nudzą i szukają innych panienek. A twojego można ułożyć jak psa. Dokładnie jak trzeba. W łóżku będzie zwierzęciem, a w domu pieskiem. Jeżeli go dobrze wytresujesz, będziesz miała wszystko co trzeba. I obrońcę, i powiernika, i możesz go nauczyć gotować i sprzątać… Rany… to jest super. Kiedy zechcesz, przytuli. Kiedy zechcesz, zerżnie. Jak go nauczysz, to będzie kupował kwiaty i szorował garnki, i… Czy one są płodne?

– Nie wiem – powiedziała Melania i ponuro napiła się koktajlu. Wszystko stanowczo robiło się jakieś brudne i cyniczne; wystarczyło, że Anastazja na to spojrzała.

– To przynajmniej chcę go zobaczyć. Bądź człowiekiem.

– Zobaczysz. Wszystkie zobaczycie.

– Co ty? Chcesz go przyprowadzić na jakiś rodzinny jubel? Odurniałaś? Przecież się zorientują.

– Trudno.

– Po co w ogóle robisz sobie tyle kłopotu? Papiery i w ogóle. Pobaw się nim i pogoń do lasu.

– Bo chcę go sobie zatrzymać.

– Ale z ciebie durna cipa. Chociaż, może masz rację. Jak już, to takiego. Ale ja i tak nie przyjdę. Nie znoszę tych… sabatów. Pokaż mi go.

– Dlaczego?

– Bo chcę! Jestem ciekawa! Chcesz dostać te papiery, czy nie? Mówi?

– Mówi. Czyta, ogląda telewizję, sznuruje buty. Jak facet.

– Facet? Śmierdzi? Pali? Bałagani? Lezie z łapami, kiedy nie masz ochoty? Ogląda mecze? Znika pić piwo z kumplami? Ogląda się za laskami? Rządzi się? Domaga się obiadków i wyprasowanych łachów? – Nie.

– No widzisz.

– Naprawdę możesz mi załatwić papiery?

– Jeden z moich samców może. I zrobi to, jeżeli go poproszę. W parę tygodni. A jeżeli naprawdę ładnie poproszę – w tydzień. Bez obawy, Melatonino. Ja mogę wszystko załatwić. Jeżeli chcę.

* * *

W sposobie, w jaki siedział, było coś niedobrego. Po pierwsze siedział na podłodze, oparty o ścianę, z dłońmi na kolanach. Jakieś takie niezdrowe było to siedzenie, pełne kamiennego, niewzruszonego bezruchu. Można by było tak siedzieć tygodniami. Jego wzrok też był jakiś dziwny, przenikający ściany i płynący gdzieś w nieskończoną pustkę. Ale najgorsze, że się kiwał. Ledwo dostrzegalnie, tylko głową i ramionami, o kilka milimetrów do przodu i do tyłu, ale się kiwał.

– Co ci jest? – zapytała Melania z płaszczem w ręku.

– Za dużo kamieni – odpowiedział. – Wszędzie dookoła ściany. Budzę się i widzę ściany, wyglądam przez okno, też ściany. Bliżej, dalej, wszędzie ściany. Wszystko szare. Nawet niebo tu jest małe i kwadratowe. Dlaczego nie mogę nigdzie iść? Powietrze jest gęste, światło zimne. Muszę wyjść.

– Nie możesz. Ktoś mógłby cię zobaczyć.

– Przecież zrobiłaś ze mnie człowieka, Melanio. Noszę ubrania, chociaż mnie obcierają. Umiem mówić. Nikt nie zwróci na mnie uwagi.

– Ale nie masz dokumentów.

– No to co? Czy tak co chwilę sprawdzają wam dokumenty?

Rzuciła płaszcz na ziemię i uklękła na wprost niego.

– Nigdy nie wiadomo. Coś się może stać, wiele się nauczyłeś, ale świat ludzi jest skomplikowany. Uznają cię za chorego i zamkną. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Proszę. Jeszcze tylko kilka dni. Zdobędziemy dokumenty i będziesz mógł wychodzić.

– Będę mógł wychodzić, bo załatwisz mi kilka kawałków papieru?

– Tak, bo ludzie pomyślą, że masz nazwisko, jakąś przeszłość, rodzinę. Nikt nie zrozumie, że urodziłeś się dwa tygodnie temu gdzieś w lesie.

– Las. Dałaś mi taką książkę. – „Słowo „las” znaczy „świat”. Duszę się tu.

– Nie jesteś już zwierzęciem. To… – machnęła ręką w stronę okna -… jest teraz twój świat.

Spuścił głowę i znowu zapadł gdzieś w przestrzeń. Przypomniała sobie dziewiętnastowieczne fotografie, jeszcze na szklanych płytach, przedstawiające indiańskiego wodza w jakimś więzieniu na Florydzie. Siedział dokładnie tak samo, nieruchomo, kamiennie, z wzrokiem wbitym w przestrzeń. To byli Indianie równin. Koczownicy. Żyli jak wilki, pod otwartym niebem, wędrując gdzie chcieli, a zamknięci w więzieniu siadali właśnie tak, nieruchomo, kamiennie, i patrzyli w przestrzeń.

A potem – umierali.

Ujęła jego policzki w dłonie i uniosła mu twarz ku swojej.

– Pojedziemy do lasu. Jutro. Obiecuję ci.

W żółtobrązowych oczach pojawiło się życie.

– Jutro? – zapytał z nadzieją.

– Tak. Ludzie też czasem mogą jeździć do lasu. Pokażę ci. Pospacerujemy, pooddychamy świeżym powietrzem. Zobaczysz swój las.

Jasne, że lubił surowe mięso, można się było tego spodziewać, ale wcale nie wyrywał jej steków przed usmażeniem. Jadł też warzywa, ziemniaki, lubił pieczone kurczęta. Najbardziej lubił carpaccio – cieniutkie jak bibuła płatki surowej wołowiny skropione oliwą i posypane kaparami, przyprawami i parmezanem. Patrzyła, jak sobie radzi z widelcem i nożem, jak odłamuje małe kawałki bagietki. Patrzyła z dumą. Łukasz potrafił zachować się przy stole, ale na ogół jadł jak prosię. Jej wilk miał w sobie coś z niewymuszonej elegancji arystokraty. Jadł schludnie, sztućcami posługiwał się jak sztukmistrz albo chirurg. Nie miała pojęcia, skąd mu się to brało. Korzystał z pamięci Łukasza? Miał wrodzony talent?

– Dużo się już nauczyłeś – powiedziała Melania.

– Ja to wszystko miałem już gdzieś w głowie – odpowiedział. – Kiedy coś widzę albo czytam, przypomina mi się, wraca. Ale czasem wraca inaczej, jakoś dziwnie. A czasami tego nie rozumiem. Teraz czytam gazety i wielu rzeczy nie rozumiem. Wiem, co oznaczają i rozumiem je słowami, ale nie wiem, po co są. Nie wiem, dlaczego tak wszystko komplikujecie. Głównie robicie te rzeczy, których wcale nie chcecie. I tak przez całe życie. A potem tego żałujecie. Ciężko być człowiekiem.

Melania podniosła kieliszek z winem i powoli wypiła go duszkiem. Oblizała wargi.

– Bycie człowiekiem ma też dobre strony – powiedziała. I wstała od stołu.

Stanęła przed nim i ścisnęła jego nogę udami. A potem wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła go na blat. Patrzył na nią z dołu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ujęła jego głowę, a potem zanurzyła palce w szczotkowatych, czarnych włosach. Oprawiona w pantofel na szpilce stopa Melanii oparła się o siedzenie krzesła. Odchyliła mu głowę do tyłu i zobaczyła błysk jego zębów.