Krakanie ucichło.

Po raz nie wiadomo który w ciągu kilku dni przytargała kilka wiader wody do aluminiowego gara, który zadomowił się już na kuchni. Lady Makbet myła tylko ręce – Melania musiała szorować się od góry do dołu, marznąc w wielkiej, poobijanej miednicy i polewając się wodą z emaliowanego dzbanka.

Wilkołak spał, nafaszerowany agnosem i wilczą jagodą. Musiał spać, bo wtedy budził się w nim i rozwijał pierwiastek ludzki, poza tym, co tu dużo gadać, nie chciała, żeby wydobrzał i od razu, powiedzmy, zobaczył w niej kobietę będąc na wpół zwierzęciem.

W ogóle nie wiedziała, co z tym będzie, ale miała nadzieję, że zrobi z niego mężczyznę dla siebie. Takiego, jakiego zawsze chciała mieć. Na razie wyglądał nieźle. Zupełnie jak człowiek. I zachowywał się raczej potulnie. Niezły początek, zważywszy, że uzyskała go krzyżując zapchlonego basiora i naćpanego psychopatę.

W samochodzie zerkała na niego co jakiś czas, ale siedział i milczał, patrząc obojętnie przed siebie. Ilekroć zobaczył coś nowego, cokolwiek: miasteczko, kiosk z gazetami, ciężarówkę albo przystanek, wodził za tym przez chwilę wzrokiem, przekręcając głowę, i wciągał powietrze, jakby usiłował złowić zapach. Patrzyła, jak robi miny i subwokalizuje poruszając wargami, a od czasu do czasu robił odkrycia i obwieszczał nagle coś w rodzaju: „cię – ża – rówka. Ciężka żarówka. Ciężar – żarówka.”

Ale głównie milczał ponuro.

Nie miała pojęcia, co mu chodzi po łbie. Kiedy wjeżdżali już do miasta, trochę się spłoszył, ale miał zbolałą minę kogoś, kto widzi coś znajomego, a nie pamięta, co to jest.

– Co ci jest? – zapytała w końcu. Cisza stawała się ciężka i nie do zniesienia, ale prawdopodobnie tylko dla niej. W końcu wilki nie są specjalnie gadatliwe.

Odwrócił się i spojrzał na nią z zagubionym wyrazem twarzy.

– Dlaczego się mówi że „myślenie nie boli”? – zapytał.

Otwierając drzwi, czuła tremę. Stał za nią w mroku korytarza, kiedy grzechotała i dzwoniła kluczami, gdzieś za plecami czując obecność sąsiadki z naprzeciwka, przyklejonej całym ciałem do drzwi i usiłującej wypatrzyć cokolwiek w ciemności.

Trochę się bała, co zastanie za drzwiami. Przewidziała atak furii Łukasza, więc co cenniejsze i bardziej kruche rzeczy spakowała w pudła i wyniosła do piwnicy, ale i tak została kupa rzeczy, które mógł zniszczyć, a niektóre były cholernie stare i naprawdę je lubiła. Będzie jej przykro, ale taka była cena. Zapłacona ostatni raz.

Wpuściła go do środka, trochę z takim poczuciem, jakby wpuszczała psa. Niech pobiega i obwącha kąty.

Nie było tak źle. Łukasz poprzestał na zmieceniu z komody bibelotów, z których większość była i tak z metalu albo kamienia, i wywróceniu stołu, oraz rzuceniu krzesłem o ścianę. Jak na ostatnią demolkę w życiu i zważywszy na doświadczenie w tej dziedzinie, zupełnie się nie popisał. Dobra – miotnął jeszcze pustą flaszką w okno, ale nie trafił – elementarne i zupełnie nieambitne.

W kuchni potłukł serwis. Paskudny, szczerze mówiąc, którego chętnie dawno by się pozbyła, ale miał prawie dwieście lat. Teraz można było spokojnie zmieść go na śmietniczkę i umieścić w worku na zwłoki. Wzdrygnęła się na to porównanie.

Krzesło można było jeszcze uratować i dobrze, bo należało do kompletu. Resztę wystarczyło postawić na nogi, skorupy wyrzucić i można było mieszkać.

Wilkołak przechadzał się po mieszkaniu nieomal dystyngowanie, wcale nie obwąchiwał kątów, patrzył tylko z uwagą, z jedną ręką w kieszeni, bez mała jak jakiś lord w galerii sztuki. Zostawiła go w salonie i zabrała się do porządków.

Instynkt zwyciężył nagle i bez ostrzeżenia. Usłyszała jakiś gwałtowny rumor i wściekły charkot. Zastygła z miotłą w ręku, a potem puściła się biegiem w tamtym kierunku.

Trzeci pokój. Zawędrował tam długim korytarzem i napatoczył się na wiszącą na rogu drzwi skórzaną kurtkę Łukasza. Teraz został z niej – nadal zaczepiony o drzwi – strzęp kołnierza i jeden rękaw. Róg drzwi złamany uderzeniem wychylił się dziwacznie do tyłu, ukazując pod rozdartą sklejką puste wnętrze. Na białym lakierze zostały trzy wąskie szramy.

Rozdarte na strzępy kawałki grubej skóry leżały na podłodze, a wilkołak stał nad nimi i – sikał. Jego prawa dłoń dygotała, spod zmiażdżonego paznokcia wielkimi kroplami kapała krew.

Spojrzała na przemoczone strzępy skóry leżące w kałuży moczu i westchnęła.

– Musimy poważnie porozmawiać.

Właściwie nie musiała go uczyć. Nie uczył się, tylko przypominał sobie. Zresztą, w niebywałym tempie, trochę jakby wracał do zdrowia po amnezji. Nie miała akurat wiele zamówień, więc mogła poświęcić mu sporo czasu. Kupowała książki i zdejmowała kolejne z półek. Zaczął czytać po dwóch dniach prób, ale za to jak maniak. Kiedy wracała do domu, leżał na podłodze i czytał albo oglądał telewizję. Wszędzie poniewierały się stosy książek, gazet i kaset wideo.

Chyba rozumiał, co czyta, bo strasznie się przejmował. Krzyczał na telewizor, z wypiekami na twarzy tłumaczył jej, że Robert Lee Prewitt nie powinien był dezerterować, tylko jakoś dogadać się z sierżantem Wardenem, albo że Oriveira zrobił okropny błąd nie próbując odszukać Magi od razu w Paryżu, albo że może gdyby Brage Bragesson nie zamknął się tak przed ludźmi w swojej chacie…

Trochę to było rozczulające, a trochę niesamowite. Z kim można by dziś rozmawiać o tym, co mógłby a czego nie mógłby zrobić Yossarian? Kogo to obchodzi?

Miał okresy, kiedy mówił Andersenem, albo takie, kiedy Faulknerem łub Hemingwayem. Całymi zdaniami.

Czuła się jak Pigmalion.

– Nie ten kieliszek, ten jest do wina.

Wiązał buty, kąpał się w pianie i, pomimo krwawego okresu prób i błędów, golił, choć od wody kolońskiej dostawał okropnych ataków kichania.

Już w drugim tygodniu podjął próbę pójścia do sklepu i wrócił z zakupami. Przyniósł resztę i o ile mogła się zorientować, nikogo nie zabił.

Mój mężczyzna…

Postanowiła, że nazwie go Maksymilian. Na pamiątkę tamtego wilka, o którym pan Okszanowski mówił z takim szacunkiem. Na pamiątkę basiora, który pewnego pięknego dnia wpadł w jej pułapkę.

Kiedy nadała mu imię, zaczął w jej oczach naprawdę stawać się człowiekiem. Jednak do tego, żeby ktoś mógł być uznany za członka ludzkiej zbiorowości nie wystarczy ani imię, ani umiejętność posługiwania się nożem i widelcem, ani ogolona twarz o ludzkich rysach. Człowiek to nie człowieczeństwo. Człowiek to dokumenty. I jakaś przeszłość.

* * *

– Na pewno dowód osobisty, metryka, jakieś świadectwa, może matura. Nie wiem, co jeszcze… paszport? Komplet.

Kuzynka Anastazja zdusiła papierosa i zaatakowała babeczkę czubkiem łyżeczki. Melania czekała cierpliwie. Mieszała kawę i patrzyła pomiędzy wymrożonymi na witrynie secesyjnymi wzorami na deszczową ulicę. Z Anastazją nigdy nic nie było wiadomo. W kategoriach Rodziny należała do tego samego pokolenia co Melania, chociaż musiała mieć nieźle pod pięćdziesiątkę. Pokolenia nie mających nic do gadania, niesfornych, rozpuszczonych gówniar. Tylko że o ile Melania uchodziła wśród babek, ciotek i pozostałych za cudowne dziecko, Anastazja była uważana za czarną owcę. Niebezpieczną, nieodpowiedzialną ekscentryczkę, trwoniącą Dar na głupstwa.

– Da się zrobić – powiedziała w końcu Anastazja, patrząc wyzywająco gdzieś nad głową Melanii i zlizując czubkiem ostrego języka krem z wargi w sposób, który nie był już wyzywający, tylko zwyczajnie lubieżny. Należała do innej gałęzi Rodziny niż Melania. Nie była ruda i zielonooka, ale blada, o czarnych jak sadza kędziorach i ciemnobłękitnych oczach. Jedyne podobieństwo kryło się w pociągłych rysach twarzy, wypukłych kościach policzkowych i nosie – wąskim, wypukłym jak nóż. Wyglądała jak jej równolatka, ale tak to już z nimi było.

– Ale numer! Słodka, ruda Melania pogoniła swojego słynnego Czarnego Księcia. Mówiłam, że za zabawowy dla ciebie. A teraz ten – stwór! Niech no się prababka dowie… „Stosy, Melanio… pamiętaj o stosach!” – zaskrzypiała starczym głosem Anastazja. – Pomogę ci, mała, ale teraz ja będę stawiała warunki.