Wchodząc wyobraził sobie, że trzyma automat Kałasznikowa i może pociągnąć długą, niekończącą się serią po całym pomieszczeniu, tłukąc lustra i butelki, dziurawiąc ściany i rozszarpując gościom śnieżnobiałe gorsy, roztrzaskując ziejący rapem chromowany pysk stojącego pod ścianą technicsa.

Ci faceci, z pagerami i telefonami komórkowymi, zafiksowani na forsie niczym stado obłąkanych numizmatyków, te babki, może nawet zadbane i atrakcyjne, ale nadęte, aroganckie i zimne tak strasznie, że nie potrzebowały lodu do drinków.

Sylwia wchodziła właśnie do salonu, ale na jego widok rozdęła chrapki i poszła gdzie indziej.

Właściwie trudno powiedzieć, o co poszło, bo przecież nie o te nieszczęsne spodnie do marynarki. Spodnie do marynarki były tylko symbolem. Janusz był żonaty dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie ma sensu dociekać przyczyn. Sytuacja dojrzała i już. Nic nie poradzisz. Można, oczywiście, zadawać naiwne pytania w rodzaju: „Co ja właściwie zrobiłem?”, ale spodziewać się należy wycedzonego z kobiecą logiką: „Właśnie nic nie zrobiłeś”. Gdyby nawet te spodnie miał i założył, znalazłyby się inne przyczyny, równie ważkie, i inne zarzuty, równie niewybaczalne. Niestety, małżeństwo jest stanem zero – jedynkowym. Między pogodzeniem się z jego niedogodnościami, a doskonałą jak wysoka próżnia samotnością, nie ma stanów pośrednich. A jeżeli nawet istnieją, to dla niespecjalnie bogatego doktora genetyki istnieją tylko teoretycznie. Poza tym, w grę wchodzi jeszcze miłość i nie zapominajcie o tym. To wszystko zmienia. Nie da się jej tak po prostu zignorować.

Nawet nie mógł się porządnie napić.

A potem zaczął się koszmar. Facet przyszedł spóźniony, więc na dźwięk gongu wszyscy na chwilę zamilkli, a kiedy wszedł, odruchowo spojrzeli w stronę drzwi wejściowych. Janusz również spojrzał i w mgnieniu oka zorientował się, że jest w piekielnych tarapatach. Nawet nie to, żeby tamten był szczególnie piękny. Był natomiast niewątpliwie przystojny. Zdecydowanie nie twardą, męską urodą rodem z reklam Camela, do której Janusz chętnie by aspirował, gdyby miał jakiekolwiek możliwości. Tamten był jakoś gadzio ładny, delikatny na twarzy, ale i dojrzały, opalony, błyskający białymi jak cukier zębami, złotowłosy, niebieskooki, ewidentnie bogaty, co aż wyłaziło z najdrobniejszego szczegółu jego garderoby, od idealnie zawiązanego jedwabnego krawata, aż po włoskie buty. Po prostu pieprzony książę z bajki. Młodzi zdolni zgromadzeni w salonie wydawali się przy nim niechlujni, niedomyci i spoceni, a ich garnitury nagle zaczęły przypominać wyświecone, robocze drelichy.

Przybysz wręczył pani domu wymyślny bukiet egzotycznych kwiatów, następnie pozdrowił gości gestem i błyskiem oślepiających zębów. A potem wkroczył do salonu i zaczął się przedstawiać. Janusz pociągnął długi łyk koktajlu i oparł się o marmurowy blat przy okienku do kuchni, za którym szalał pan domu bez marynarki, w czerwonych szelkach, wywijając lśniącym szejkerem i produkując kolejną porcję trucizny.

Ogarnęło go irracjonalne przeczucie. Będzie źle.

Wrażenie płynęło prosto od migoczącego konferansjerską urodą złotego chłopca, ściskającego męskie dłonie, szarmancko witającego się z kobietami i bezbłędnie odróżniającego feminizujące bizneswomen, wymagające męskiego uścisku dłoni, od zwykłych dziewcząt nie mających nic przeciwko pocałunkowi w rękę. Czuł to jak zapach, słyszał jak dźwięk, widział jak barwną aureolę. Będzie źle. Unosiło się w powietrzu jak elektryczność. Jak pełne ozonu, naładowane różnoimiennymi ładunkami burzowe powietrze.

Sylwia weszła do salonu trzymając trójkątny kieliszek, ozdobiony idiotycznymi parasolkami, mieszadełkami i ptaszkami, zawierający jakiś złocisty napój, a Januszowi nagle wydało się, że nie potrafiłby żyć bez niej. Nie zniósłby ciszy, nie wytrzymałby bez jej uporu, zmian nastrojów, bez jej niepowtarzalnej tropikalnej urody, bez jej brązowych, migdałowych oczu. Do diabła z małżeńskimi kryzysami.

Żona spojrzała na niego ze znudzoną niechęcią, właściwie tylko prześlizgnęła się po nim wzrokiem, niczym po nieistotnym choć irytującym fragmencie krajobrazu. Przybysz wypatrzył ją natychmiast i ruszył jak po sznurku, rozcinając tłum. Natychmiast i bez namysłu, niczym samonaprowadzający się pocisk.

Podobno można rozpoznać, kiedy kobieta widzi mężczyznę, który robi na niej wrażenie. Istnieją drobne grymasy, delikatne i podświadome ruchy mięśni twarzy, a można to zobaczyć na zdjęciach poklatkowych. Tylko że Janusz nie potrzebował żadnej kamery, ani ekspertów od psychologii, zobaczył to całym przerażonym sercem.

Subtelny, zajmujący ułamek sekundy ruch brwi ku górze, leciutkie rozchylenie warg, zmiana wyrazu oczu. Jej twarz jakoś roztopiła się miękko, niczym rozgrzany wosk; gdzieś w głębinach hiszpańskich oczu pojawiła się gorąca, namiętna uległość. Tak wygląda kobieta, która zobaczyła kroczącego po ziemi anioła.

Tamten szedł do niej i wydawało się, że ta scena toczy się w zwolnionym tempie, że na całym świecie zostali tylko ci dwoje, a cała reszta utonęła w migoczącej mgle, w której nawet jazgot kompaktu zamienił się w pulsujące pożądaniem flamenco. Przybysz kroczył, puszyste blond włosy podrygiwały mu symetrycznie po obu stronach głowy, a poły kosztownej marynarki rozchylały się, ukazując lśniącą biel koszuli. Kiedy wyciągnęli do siebie dłonie, wydawało się, że pomiędzy ich palcami przeskoczy z trzaskiem błyskawica. Pocałował ją w rękę, jakąś osobliwą techniką, otulając opiekuńczo jej dłoń, powiedział coś, spojrzeli sobie w oczy i patrzyli. Bez końca. Wydawało się, że już nigdy nie przestaną, że nie odrywając od siebie zachłannego spojrzenia zaczną się rozbierać.

Rozległ się stłumiony trzask i miażdżona w prawicy Janusza pusta szklanka rozpadła się na kawałki. Czar prysnął i świat znowu stał się normalny. Wypełnił się równym grzmotem kilkudziesięciu równoczesnych rozmów, stereo pruło muzyką niczym chromowany cekaem, jakaś długa specjalistka od marketingu, z przyciętymi do szczęki blond włosami, zanosiła się końskim rechotem, ukazując wielkie zęby i różowe dziąsła.

Pochylił się niezgrabnie, żeby pozbierać kawałki, zaciskając kciukiem przecięcie na prawej dłoni. Odłożył odłamki na bar i wyszedł do łazienki, czując, jak ściekająca strużkami krew wypełnia mu dłoń. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Zamknął drzwi na zatrzask i najpierw puścił na ranę strumień lodowatej wody, patrząc na swoją pospolitą twarz w wielkim panoramicznym lustrze. Odgłosy bankietu dochodziły z daleka, tylko ściany drżały pod rytmicznymi uderzeniami basów. Wytarł dłoń papierowymi chusteczkami i znalazł we wbudowanej w kafelkowaną ścianę szafce pakiet wodoodpornych plastrów. Już nie miał ochoty iść do domu. Chciał wylądować w jakiejś knajpie z kumplami, pić czystą wódkę, podrywać nastolatki, brać udział w bójce, a na zakończenie ryczeć piosenki Stachury na pustych ulicach. Zamiast tego siedział w olbrzymiej, obcej łazience na ocembrowaniu trójkątnej wanny, trzeźwy jak gwizdek, z rozciętą ręką, a gdzieś tam jego śliczna żona mizdrzyła się do glistowatego typka we włoskiej marynarce, tylko dlatego, że gnojek był bogaty. Pieprzone, babskie umiłowanie bezpieczeństwa, we wszelkich przejawach. Odbiło mu się miętą i angosturą. Papierosa! Wódki!

Wreszcie potrzeba nikotyny zwyciężyła i pomimo dojmującego chłodu wyszedł przed dom, postawił kołnierz marynarki i z rozkoszą zapalił. Nawet nie było o co się wściekać. Nie było podstaw do afery, żadnego powodu do scen zazdrości. Co to – już nie można porozmawiać z czarującym, przystojnym, inteligentnym, kulturalnym i odpowiedzialnym, uroczym młodym człowiekiem? O co ma się wściekać? Że czuje, iż ma wszystkie powody do odczuwania zazdrości, bo prawdziwa zdrada tkwiła w jej spojrzeniu, że nie ma już właściwie znaczenia, czy jata glista zerżnie gdzieś w altanie, czy nie?

Rozdeptał papierosa na chodniku i wyjął następnego.

Patrzył ponuro na zaciszną uliczkę willowej dzielnicy, na iglaste krzaczki wyrastające z gotowych, kupowanych na metry trawników, na lakierowane płotki, mokre dachówki, lśniący asfalt i ciepłe złote halo otaczające lampy stylizowanych latarni. Wiatr gonił stada klonowych liści, w powietrzu wisiała jesienna samotność. Nie było wyjścia. Nie powinien zostawiać tej sytuacji jej własnemu biegowi, histeryczna scena byłaby jeszcze gorsza. Musiał wrócić do środka i stanąć z problemem twarzą w twarz. Musiał odzyskać żonę, zanim ją straci.