Wychyliła się i sięgnęła w bok, by oderwać kawałek papierowego ręcznika z wiszącej na szarych kafelkach roli. Zmięła go i najwyraźniej zapatrzyła się na swoje doskonale przemyślane przyszłe życie, znane jej we wszystkich szczegółach, znikające we mgle jak ostatni wagon odjeżdżającego pociągu.

– Moje dzieci… – wykrztusiła z trudem przez wzbierającą ścianę łez.

Janusz łyknął kieliszek żytniówki i wzdrygnął się, zastanawiając się, w jakiej roli tu siedzi. Przyjaciela domu? Spowiednika? Jedynej żywej duszy? Gdyby miała akwarium, opowiedziałaby to wszystko rybie.

– Co ona miała takiego, czego ja nie mam? – Joanna hałaśliwie wydmuchała nos i spojrzała na Janusza czerwonymi, podpuchniętymi oczami. Zaczynała mieć problemy ze skoncentrowaniem wzroku na jednym punkcie. Posłał jej współczujący, skąpy uśmiech typu: „witaj w klubie”, ale stwierdził, że nie bardzo może z siebie wykrzesać więcej zaangażowania. Jego własna obolała dusza była w zbyt kiepskim stanie, żeby wznosić się na wyżyny współczucia. Zresztą, gdyby miał choćby blade pojęcie, co może ją pocieszyć, mógłby przyjąć to samo lekarstwo. Dlatego zresztą tu przyszedł, oślepiony własnym bólem, rozpaczliwie poszukując jakiegoś przyjaźniejszego środowiska niż własne życie i okazuje się, wdepnął jeszcze gorzej. A teraz chciał jedynie wyjść, tylko nie miał ochoty ranić jej jeszcze bardziej. A zaraz będzie chciała desperacko potwierdzić swoją atrakcyjność.

Wychylił swoją porcję. Wódka smakowała wstrętnie: miała słonawy, metaliczny posmak, niczym krew. Odbiło mu się acetonem.

– Pójdę już – powiedział ostrożnie.

Wyciągnęła rękę przez blat, przewracając pusty kieliszek, i dotknęła jego dłoni.

– Zostań.

Pokręcił głową, czując się jak bydlę.

– To by wszystko jeszcze bardziej skomplikowało.

Parsknęła drwiąco.

– Jasne. A wy nie lubicie komplikacji. Tylko że już nic nie jest skomplikowane. Jest bardzo proste: rozpieprzone w drobny mak. Wszystko.

Wstał i w milczeniu założył płaszcz.

– Faceci – wycedziła z nienawiścią. – Wszyscy jesteście tacy sami.

Pokiwał głową.

– Tak. Jak Murzyni dla białych. Po prostu nawet wam się nie chce zapamiętywać naszych twarzy, ani tego, czym się różnimy. Trzymaj się.

Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i wtedy usłyszał, jak po drugiej stronie rozbija się o nie ciśnięty z rozmachem kieliszek do wódki.

Do domu wracał metrem.

Był późny wieczór i w kolejce nie było tłoku. Jakieś grupki rozchichotanych nastolatków wisiały uczepione uchwytów. Dziewczęta w grubych ortopedycznych buciorach, z mikroskopijnymi plecaczkami, i chudzi chłopcy w zbyt obszernych skórzanych kurtkach, wracali z piwiarni i dyskotek, a wpadający dyszami wentylacyjnymi podmuch rozwiewał ich długie, proste włosy. Janusz owinął się swoim pancernym płaszczem i oparł głowę o ścianę wagonu. Był sam na świecie i nic tego nie mogło zmienić. Za oknem wagonu mknęły szare ściany tuneli, błyskając technicznymi światłami, nadchodziła kolejna parszywa noc, a po niej kolejny parszywy dzień.

Siedziała na ławce po przeciwnej stronie, na drugim końcu wagonu, tuż obok wyjścia. Poznał ją, kiedy odwróciła głowę. Czarne, opadające w pierścieniach włosy, wypukłe kości policzkowe, wąski nos. Usta wiecznie stulone do pocałunku. Oczy jak dwa gasnące węgle, z bezwstydnymi iskierkami na dnie. Weronika. Nie było wątpliwości. Podniósł się i ruszył w jej stronę jak zahipnotyzowany. Przecisnął się obok grupki balangowiczów i zobaczył młodą kobietę przeciskającą się w tym samym kierunku. Na twarzy miała wyraz niemal religijnej ekstazy i brnęła w kierunku Weroniki jak ćma do świecy.

Pociąg zatrzymał się, automat wycedził obrażonym głosem nazwę stacji i dodał jeszcze, że drzwi się otwierają, a wtedy Weronika wstała i wyszła. Wyskoczył na pusty, zimny i wypolerowany peron w chwili, gdy znikała w górze schodów. Pobiegł w tamtą stronę, słysząc tylko stalowy, ostry stukot jej obcasów.

Wzdłuż peronu nadjechał masywny pojazd z wirującymi szczotkami, przypominający żółty, futurustyczny czołg. Wypełnił pustą halę wizgiem elektrycznego silnika, który pochłonął odgłos jej kroków.

Kiedy wyszedł na górę, akurat skręciła za róg, w korytarz prowadzący do wyjścia ze stacji. Wyminął pusty kiosk, skręcił za ten sam róg dosłownie w dwie sekundy po niej i zmartwiał. Korytarz, aż do prowadzących na powierzchnię schodów, był pusty. Lśnił gładkimi, pastelowymi powierzchniami bez wnęk, w których można się ukryć, bez drzwi, za które można wejść, i jakichkolwiek innych zakamarków. Od wyjścia dzieliło go jakieś pięćdziesiąt metrów, nie licząc schodów, które musiałaby pokonać w jakieś cztery sekundy, by zniknąć tak nagle i absolutnie.

To było zupełnie niemożliwe.

A zatem miał halucynacje.

Oszalał.

Poszedł do domu.

* * *

Kłócili się o pieniądze. Pieniądze są jakby do tego stworzone. Po pierwsze są wszechobecne. Można je znaleźć w każdej sprawie i każdej kwestii. Plany wakacyjne? Nowy sweter? Wyjście do kina? Przyszłość, nuda, obiad, cokolwiek. Każdą sprawę można sprowadzić do pieniędzy, a właściwie ich braku. Nawet nie potrzeba do tego specjalnego talentu. Poza tym, wymyślono je jako uniwersalny przelicznik wartości i wyśmienicie sprawdzają się w tej roli.

Wacek kocha swoją żonę o dwa i pół tysiąca bardziej niż ty. Bezpieczeństwo Krystyny jest większe o tysiąc osiemset złotych niż moje. Małżeństwo Hanki jest o cztery tysiące szczęśliwsze i bardziej udane niż moje. Prąca Wojtka sprzedającego serwetki restauracjom w całym województwie jest cztery razy bardziej wartościowa niż praca doktora genetyki na uniwersytecie. Tym samym, Wojtek jest cztery razy lepszym człowiekiem niż wspomniany genetyk. Człowiek, który zarabia mniej niż dwa tysiące złotych, nie kocha.

Można nawet zatrącać o kwestie psychologiczne. Najwyższy czas zmienić się, dorosnąć i zająć się dorosłymi sprawami. Sprzedaż serwetek jest dorosła, natomiast genetyka nie. Dowód? Pieniądze: dorosłe sprawy owocują sumami powyżej trzech tysięcy, a nieodpowiedzialne nie. I tak w kółko.

Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.

Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.

Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.

A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.

Zaproszenie na studencką imprezę przyjął w takim właśnie stanie, nie bardzo wiedząc, co robi. Potrzebował balangi, a stosunki pomiędzy studentami a kadrą na wydziale tradycyjnie pozostawały dość swobodne. Zwracanie się do młodszych wykładowców po imieniu nie było niczym nadzwyczajnym, wieczory przy piwie na wszelkich wyjazdowych praktykach toczyły się hucznie i radośnie przy pełnej integracji, zdarzały się nawet przelotne romanse, i to zazwyczaj także nie wywoływało skandalu.