Janusz oparł się plecami o ścianę przy samym narożniku, na przygiętych nogach, jak policjant sprawdzający nieznane pomieszczenie; szybkim ruchem ciała wychylił się i spojrzał za róg.

A potem wyjrzał jeszcze raz, bo nie zrozumiał, co zobaczył w migotliwym świetle kilkunastu porozstawianych wokół świec i nagrobnych zniczy w szklanych pojemnikach.

Sylwia wisiała.

Przynajmniej tak mu się wydało w pierwszej chwili.

A potem zobaczył, że nie wisi za szyję, ale unosi się w powietrzu. Naga, wymalowana złotym blaskiem świec, lewitowała pionowo, pół metra nad ziemią, swobodnie jak w stanie nieważkości. Włosy pływały jej złotobrązową chmurą wokół głowy jak naelektryzowane, jak podwodna kępa wodorostów. Odrzuciła do tyłu głowę i przetoczyła nią sennie z jednego ramienia na drugie, wydając z siebie kolejny zachrypły jęk głębokiej, obłąkanej ekstazy.

Przed nią unosiła się w powietrzu druga sylwetka, jak rzeźba z rtęci, o uproszczonych, stylizowanych rysach. Lustrzana klatka piersiowa była rozwarta wzdłuż pionowej szczeliny o wywiniętych brzegach, z której wychodziły wijące się pęki szklistych włókien, wbijające się w złote ciało Sylwii.

Oboje lewitowali spokojnie pośrodku prostokątnej piwnicy, jakieś pół metra od siebie, połączeni pękami lśniących rurek; płomyki świec ślizgały się złotym blaskiem po lustrzanym ciele tamtego i brzoskwiniowej skórze kobiety.

Janusz stał, czując uderzenia serca gdzieś w skroniach, i patrzył jak urzeczony. Sylwia jęknęła, a potem powoli wyciągnęła zwisającą swobodnie nogę, zaczepiła stopę o srebrne, metaliczne biodro tamtego i spojrzała prosto na Janusza.

Otworzył usta, ale Sylwia odwróciła od niego obojętne spojrzenie i sennie przekręciła głowę w drugą stronę. Jej stopa powoli gładziła migocący srebrny pośladek, a włosy unosiły się swobodnie jak puch, pryskając drobnymi iskrami.

Zapach octu i piżma aż dusił.

Giętkie, lśniące wypustki wpijające się w jej ciało pulsowały lekko, jakby coś było z Sylwii wysysane, a ona skręcała się z rozkoszy, płynąc w powietrzu jak figurka z celuloidu, jak płatek sadzy.

Ruszył do wnętrza niczym lunatyk i wtedy zobaczył miecz Grześka. Nie porzucono go na podłodze jak inne przedmioty, ale pieczołowicie oparto o ścianę. Grzesiek mógł być zahipnotyzowany, pijany albo kompletnie obłąkany, ale pozostawał fanatycznym samurajem – amatorem. Miecz można było postawić, umieścić na odpowiedniej podstawce, jednak w żadnym razie rzucić na ziemię. Grzesiek zniknął bez śladu, ale miecz został. Gdyby Grzegorza wieszano, oparłby swój miecz równie starannie o stopnie szafotu. Był tu – kiedyś. Zanim zniknął.

A teraz oręż stał oparty samotnie o ścianę, ten sam, który Janusz widział u przyjaciela tyle razy. Schowany w pokrytej lakierowaną czarną laką pochwie, z mosiężnym ażurowym jelcem w kształcie żurawia zamykającego nad głową krąg skrzydeł, z rękojeścią oplecioną czarną jedwabną taśmą.

Istota dryfująca przed nim w powietrzu powoli obróciła na niego obły, lustrzany łeb z ledwo zaznaczonym nosem i ustami. Płomienie świec pełgały, rozlegał się namiętny, niezrozumiały szept Sylwii, jak szelest skrzydeł milionów ciem.

Zobaczył w lustrzanym ciele potwora własne odbicie, zniekształcone jak w gabinecie luster. Potem zwierciadlana powierzchnia nagle zmatowiała, a gdzieś spod spodu wypłynęło nagle delikatne kobiece ciało, o jasnej, smagłej karnacji. Spojrzał w głębokie fiołkowe oczy, podkreślone głęboką grafitową czernią rzęs i zdecydowanych brwi, na szopę czarnych jak krucze pióra włosów upiętych w niedbały kok, na usta stulone jak do pocałunku. Poczuł korzenny zapach perfum.

– Mój biedaku… – powiedziała czule Weronika. – Moje biedactwo… obejmij mnie. Przez co ty musiałeś przejść.

Blask świec kładł się miękkim blaskiem na jej pełnych piersiach o brązowych sterczących sutkach, płaskim, umięśnionym brzuchu, migotał we włosach jak zimowa, pełna gwiazd noc. Dotąd nie widział jej nagiego ciała. Było piękne jak lato, jak młodość, jak sama śmierć.

Poczuł, że się uśmiecha i roztapia jak wosk. Weronika…

Wyciągnęła do niego ramiona, wabiąc go na ogromne, nakryte srebrnym adamaszkiem łóżko, pod pastelowym płótnem kryjącym ściany, w świetle kutych, srebrnych kandelabrów.

Czuł, że zapada w nią jak w głęboki sen, gdzie wszystko jest puchem, spokojem i spełnieniem, gdzie nie ma bólu, żalu ani straty, tylko miękkie, jedwabiste zapomnienie. Poczucie, że coś tu jest nie w porządku, odpływało od niego, nieistotne i błahe. Ale było. Było i drążyło. Uwierało jak drzazga tkwiąca w duszy.

A potem usłyszał daleki, zniecierpliwiony jęk Sylwii. Jak zza ściany.

Nie wiedział kto jęczy i dlaczego. A potem sobie przypomniał. Sylwia. Janusz. Człowiek o pękniętej, rozdartej na dwoje duszy. Przeszłość, przyszłość. Miłość i krzywda. Koniec i początek. Tęsknota i nadzieja. Janusz – człowiek o dwóch twarzach.

I wtedy coś się stało.

Weronika drgnęła i szarpnęła się lekko tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. I jej twarz z jednej strony jakby opuchła, rysy zaostrzyły się, prawe oko nagle zmieniło kształt, stało się twarde, męskie, o barwie nieba.

A potem cała twarz się rozpadła. Zaczęła pulsować – nos Sylwii, męskie, nieco zbyt delikatne usta, wąski, wypukły nos Weroniki, jedna pierś większa, druga – wyżej, jędrniejsza, o sterczącym sutku, obie pokryte kędziorami męskiego zarostu; wszystko to pulsowało, przelewało się, przemieniało jedno w drugie, jakby pod skórą kłębiły się węże.

Werwia. Sylonika. Hermafrodyta. Sukub.

Trzasnęło, sucho, jak pęknięta deska, jak migawka aparatu, i komnata znikła w jednej chwili. Pozostała zakurzona cementowa piwnica, oświetlona zbieraniną świeczek, zniczy i ogarków, wpatrzona w czarną, listopadową noc jedynym pękniętym oknem, zamkniętym żelaznymi prętami.

Pod palcami czuł skomplikowane węzły splecionej jedwabnej taśmy i szorstki jaszczur pod spodem. Miecz Grzegorza. Nie pamiętał, kiedy wziął go do ręki.

– Mój najdroższy – wyszeptała Weronika. Z jej głębokich fioletowych oczu wypłynęły dwie czyste jak kryształ łzy. – Tak długo czekałam… tak tęskniłam… zostań ze mną.

Lewą dłonią ujął zimne, pokryte laką drewno, pod palcami drugiej czuł splecione jedwabne taśmy. Weronika płakała, patrząc na niego znad doskonałego męskiego torsu.

Ostrze wyślizgnęło się z objęć czarnego drewna jak siny stalowy wąż, jak rzeka noży.

– Mój jedyny… – powiedział potwór przez łzy.

– Mój ukochany… – powiedziała Sylwia. Ale nie do niego. Przez zasłonę łez widział, jak lśniący wąż zmienia się w rtęciowy wachlarz przesłaniający migotliwe płomyki świec.

Ostrze spadło między nie niczym stalowa kurtyna, ze strasznym świstem, gładko tnąc wszystkie pulsujące macki, jak strumyczki rtęci.

Buchnął straszliwy, wysoki krzyk. Krzyczały obydwie, jednym głosem, strasznym chórem harpii.

Janusz też krzyczał.

Sylwia klapnęła ostro stopami o podłogę, zachwiała się i utrzymała równowagę. Końcówki macek, podobne srebrnym pijawkom, odpadały od niej jedna po drugiej, zostawiając czerwone ślady jak od ukąszeń komarów, i wiły się konwulsyjnie na ziemi pod jej nogami.

Rozwarte ciało istoty nagle zamknęło się z ostrym mlaśnięciem, zwinęło do środka, jakby było tylko pulsującym żywym kłębem srebrnej galarety, straszny wrzask nadal wibrował w powietrzu, świdrował uszy, wysoki, na granicy słyszalności, jak głos nietoperza. A potem śmignęło jednym momentalnym skokiem prosto w okienko pod sufitem, rozmazując się w blasku świec w lustrzaną smugę.

To było jak wybuch.

A potem zapadła cisza.

Sylwia kaszlała gwałtownie i krwawiła z nosa strugami, które toczyły jej się na piersi, a potem na podłogę i rozrzucone tam fotografie, zegarki, pozytywki i pluszowe maskotki.

Okno zostało wyrwane, dwa żelazne pręty w ogóle znikły, a trzeci był wygięty na zewnątrz, jakby był z plasteliny.

– Nie wychodź! – krzyknął Janusz i popędził na górę, brnąc i potykając się w hałdach pamiątek, a potem przeskakując po dwa cementowe stopnie naraz.