– Takie też robił. To była doskonała fucha. Zamawiały je domy kultury, jakieś spółdzielnie mieszkaniowe, czasem miasta. Spawało się trochę śmieci i można było tego narobić na zapas. A potem, jeżeli się zdobyło zamówienie, wystarczyło je trzasnąć szarą farbą, załadować na ciężarówkę i uświetnić nowy miejski skwer albo klomb na skrzyżowaniu. Świetnie płacili i jeszcze wydawali bankiet. Trzeba tylko było mieć znajomości wśród architektów miejskich. To se ne vrati. Był taki czas, kiedy najlepiej szły pospawane rury, i taki, kiedy chcieli trójkątne blachy z otworami, jak plastry sera. Nie mam pojęcia, dlaczego sami ich sobie nie robili.

– Pani żartuje?

– Co, nie widział ich pan? Wszędzie stały takie potworki. Niektóre dalej stoją.

– Nie mieszkałem wtedy w Polsce.

– W Australii?

– Skąd… ach, moje dokumenty? Nie, nie tylko w Australii. W RPA, w Tajlandii, w Norwegii, w Ugandzie, w Czechach, różnie. Jeździłem po świecie.

– Pozazdrościć – westchnęła Irena. – Czym się pan zajmuje?

– Teraz już niczym. – Machnął ręką zrezygnowanym gestem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o czym gadać. Wytarł chlebem resztkę jajecznicy i wypił łyk kawy. – Przez jakiś czas, na przykład, handlowałem antykami. Ale robiłem też różne inne rzeczy. Mnóstwo. Jestem chyba rekordzistą w ilości rozmaitych zawodów.

– A dlaczego pan wrócił?

– Do Polski? To jest mój kraj. Zawsze tu wracam, o ile się da. Ale mieszkałem już w wielu innych krajach. Wszędzie można się przyzwyczaić i zapuścić korzenie. Ale w domu trzeba się pojawiać.

– Nie założył pan rodziny?

– Zakładałem kilka razy. Ale to jest coś wyjątkowo słabo odpornego na czas. Dzieci rosną, ludzie się oddalają od siebie, nużą się… jakoś nie wychodziło. Czas wszystko zabija, jeżeli jest go dużo.

Zegar w salonie wybił dziewiątą, wydawało się, że nigdy nie przestanie dzwonić. Aż w nim jęczało w środku, niczym w kościelnej dzwonnicy.

– Czemu się pani wzdrygnęła?

– Nie znoszę tego dźwięku. Ani tykania, ani kurantów. Chodzi właśnie o upływ czasu. Jakby go ciągle ubywało.

– Jest pani jeszcze młoda. Proszę po prostu zatrzymać zegar.

– I co mi to da? Mogę jeszcze schować głowę pod poduszkę. To ze mną jest problem, a nie z tym mechanizmem. Jestem starą babą. I to nie jest wina zegara.

Zebrała talerze i ułożyła je na opróżnionej patelni.

– Chce pan jeszcze kawy?

A potem znowu poszła malować. Musiała. Czuła, jak kolejne rysunki, które miała zamiar zrobić, kłębią się jej pod czaszką, jak walczą, żeby wydostać się na zewnątrz i rozlać po kartonie.

Za oknami werandy kłębiła się mgła, ogród stał w mżawce, wszystko było wilgotne, zimne i niegościnne. A Irena siedziała zamknięta jak w akwarium, w sztucznym słońcu kreślarskiej lampy, patrząc w przestrzeń nieprzytomnymi oczami, i rysowała. Zostawiała na papierze cały mrok, listopad, samotność i lęk. A także te cudaczne, mistyczne symbole. Zaczęły jej się już śnić. Ostatniej nocy spała ciężko, a rano pamiętała obrazy. Nagą kobietę zamkniętą w butli zwieńczonej koroną, stojącej na łące, wśród dziwacznych drzew i stworów. Walczące ze sobą gryfy.

Czarnego i białego. Mężczyznę w dziwnej czapce, koszący płomienie. W życiu nie miała takich wizji. Nie mogła tak po prostu ich namalować, bo nie miały nic wspólnego z książką, którą ilustrowała, ale i tak przenikały. Wpychały się na drugi plan, wciskały pomiędzy ozdobniki i ornamenty.

– Zrobiłem pani herbaty.

Lokator postawił parujący kubek na stoliku. W pierwszej chwili chciała się rozzłościć, zwrócić mu uwagę, że wlazł do jej prywatnej strefy, że patrzy przez ramię na nie ukończoną pracę, że narusza jej prywatność, że panoszy się w kuchni, ale wydało jej się to głupie. Siedzieli tu sami, o kilka kilometrów od najbliższego budynku, dodatkowo jeszcze odcięci od świata pluchą. Dzielenie tego pustego domu na strefy pełne milczenia wydało jej się jakoś dziecinne. Tak naprawdę cieszyła się, że przyszedł. I było jej miło, że po raz pierwszy od lat ktoś zrobił jej herbaty.

– Na wszelki wypadek wziąłem też cukierniczkę.

– Piję gorzką. – Uśmiechnęła się.

– Mogę popatrzeć? Nie znosi pani, gdy ktoś się gapi, kiedy pani pracuje, ale bardzo byłem ciekaw pani obrazów.

– Kiedyś nie znosiłam. Ale wie pan co? Od lat nikt ich nie ogląda. Ani kiedy maluję, ani potem. Przynajmniej dopóki nie wywiozę ich do jakiejś galerii. Maluję je i stawiam pod ścianą. Jeżeli pan chce, to proszę oglądać. W końcu do tego służą.

Najpierw popatrzył uważnie na rozłożone na stole ilustracje przyciśnięte najróżniejszymi przedmiotami, żeby nie pozwijały się schnąc. Przeszedł wzdłuż nich ze zmarszczonymi brwiami, ale nic nie powiedział.

Milczał długo, ale patrzył z zainteresowaniem.

– I co, podobają się panu?

– Jest pani skomplikowaną kobietą. I bardzo interesującą.

– Przecież oglądał pan obrazki, a nie mnie.

– Myli się pani. Dowiedziałem się znacznie więcej, niż pani chce pokazać. Tylko ptaki powinny lecieć w drugą stronę, a gryf powinien być pod psem. Inaczej nie wyjdzie.

Irena odłożyła piórko na brzeg słoika z wodą.

– Co nie wyjdzie?

– Reakcja. Te rysunki wyglądają jak alchemiczne. Zapisała pani część procesu transmutacji. Tak wyglądał tajemny język alchemii. Traktaty pełne surrealistycznych rysunków. To – pokazał palcem – znaczy wyżarzanie. Ta postać to jest rtęć, a paw to gnicie. Te ilustracje to były w pewnym sensie zapisy reakcji chemicznych.

– Namalowałam reakcję chemiczną?

– Znacznie więcej – powiedział. – Wzory chemiczne to tylko zapis tego, co się dzieje z cząsteczkami, alchemia to była też mistyka. Dlatego dziś nie zamieniliby swoich smoków, ślepych królów i słońc na wzory chemiczne. Nie oddają rzeczywistej idei. Pokazują tylko, co robi materia, a to najmniej ważne.

Irena zapaliła papierosa.

– Śniło mi się to. Śniłam alchemią?

– Mam fotokopie kilku szesnastowiecznych traktatów. Na górze. Jeżeli pani nie wierzy, to pokażę. Są trochę inne, zazwyczaj znacznie gorzej namalowane, ale to ten sam język, te same znaki. A może gdzieś pani to widziała i wyleciało pani z głowy?

– To są tylko wzorki. Ozdobniki. Zresztą, nie związane z treścią – to, co pan ogląda, to ilustracje do bajki. Dla dzieci. Nikt na ich podstawie nie wyprodukuje złota.

– Tak naprawdę alchemia służyła poszukiwaniu tajemnicy życia. Stworzenia. Zamiana ołowiu w złoto to był w gruncie rzeczy początek. Ćwiczenie. I sposób na znalezienie funduszy na dalsze badania. Kiedy znajdzie się sposób, żeby zmienić rtęć czy ołów w złoto, można zamienić cokolwiek w cokolwiek. Śmierć w życie chociażby.

Irena ponownie sięgnęła po piórko.

Od tamtego południa zaczęliście rozmawiać. Jak było do przewidzenia. Dwoje samotnych ludzi mieszkających w jednym domu na odludziu, należących w pewnym sensie do tego samego pokolenia, nie może zbyt długo bawić się w hotel i udawać właścicielki pensjonatu oraz gościa. Rozdzielone pomieszczenia, jadalnia, pokój, „pański taras”, „moja weranda”, „jeszcze kawy?” to było sztuczne. Oczywiście, część tego została. Kiedy chciał przejść granicę pomiędzy „hotelem” a „pomieszczeniami prywatnymi” zawsze pukał, przepraszał i nie narzucał się. Z kolei ty nie wchodziłaś na górę.

Płacił za pokój, więc to była jego strefa prywatna. Ale było już wiadomo, że po prostu jesteście dwojgiem ludzi mieszkających w jednym domu.

Nie miałaś pojęcia, co robił, kiedy znikał na górze. Nie wydawał wówczas żadnych dźwięków. Spędzał tak z siedem godzin dziennie. Nie znosiłaś tego, bo cały czas pamiętałaś tamto, wygłoszone nad jeziorem, kategoryczne pożegnanie. Czułaś wiszące w powietrzu napięcie, czekając na pojedynczy wystrzał, który wstrząśnie znienacka domem, na łomot kopniętego stołka, nagły brzęk szkła albo jeszcze coś innego.

Rano czułaś ten sam strach, bo równie dobrze mógł nie zejść na śniadanie, a wtedy mogło się okazać, że zażył przed snem pięćdziesiąt tabletek albo poderżnął sobie gardło.