Nie bał się natomiast pożółkłego zdjęcia dwudziestoletniej czarnowłosej prababki, siedzącej na fotelu w atelier, palącej papierosa w półmetrowej fifce i ubranej jedynie w sznurowane botki i sznur pereł oraz absurdalny, maleńki kapelusik. Zdjęcie było prawdziwą perłą kolekcji, widać było kędzierzawy wzgórek łonowy i fałdki na brzuchu, bo prababcia nie miała zielonego pojęcia jak siedzieć, żeby wyeksponować figurę.

Pod spodem znalazłaś kilka szklanych płyt, z jeszcze bardziej upozowanymi, sztywnymi zdjęciami dziewcząt w ogromnych kapeluszach ozdobionych kwiatami; dłonie w koronkowych rękawiczkach przytrzymywały parasolki lub falbany długich spódnic.

Niżej leżało trochę biżuterii. Owalny, srebrny medalion z łańcuszkiem. Otworzyłaś go, by spotkać kolejną czarnobrewą kobietę o ciemnych włosach upiętych wysoko, z pojedynczymi lokami spadającymi na policzki, wszystko wymalowane na płatku porcelany wielkości paznokcia, pędzelkiem, który miał pewnie tylko jeden włos. Trzeba by chyba mikroskopu, żeby zrobić coś takiego. Miniaturę okalał kosmyk czarnych włosów, przytrzymywanych metalowymi łapkami.

Pod spodem wycinanka z papieru. Czarny dziewczęcy profil na białym, kartonowym tle, wszystko zetlałe i kruche jak skrzydło motyla.

Jeszcze jedna miniatura na medalionie, większa i gorzej namalowana, biała twarz kobiety niemal nierozpoznawalna pod białymi lokami wysokiej, bawełnianej peruki, nieco zbyt pucołowata, z czerwonymi rumieńcami na policzkach.

Kolejny medalion – duży, wielkości herbatnika i ciężki, w przeładowanej ozdobami złotej ramce, i kolejny portret – czarne oczy, czarne włosy upięte w skomplikowaną fryzurę, zielona suknia zapięta pod szyję. Na odwrocie ozdobny grawerunek, który odczytałaś z trudem:

Lubisz wdzięki pieszczoty
wiosnę y nadzieyę
Tę masz. Tymcisśy tą yest.
A tać się śmieye…

Na dnie szkatułki leżało jeszcze kilka pierścionków i z osiem obrączek. Złotych, srebrnych, ozdobnych i gładkich. I jeszcze sygnet z negatywem herbu wyciętym w srebrze.

Włożyłaś kasetę z powrotem do szuflady, z paskudnym uczuciem zbrukania i z nadzieją, że nigdy się nie zorientuje, że grzebałaś mu w rzeczach. Spłonęłabyś ze wstydu.

Pochłonięta zdjęciami nawet nie zauważyłaś, jak zapadł mrok.

Niczego się nie dowiedziałaś.

Wdarłaś się tu, żeby znaleźć odpowiedzi na nie zadane pytania, ale nie zrozumiałaś niczego. Nadal nic nie wiesz, poza tym, że napełnia cię to dziwnym, złowrogim przeczuciem.

Tajemnice zostały.

A nawet zrobiło ich się jakby więcej.

Uzi zaczyna wyć. Przeciągle i ponuro.

Ciarki przebiegają ci po plecach.

Dom był pusty, ciemny i cichy. Irena zeszła na dół, jak do piwnicy. Mroczne pokoje, ciemne okna. Zapaliła światła, w milczącej kuchni zaparzyła sobie herbaty. Piła ją patrząc na okno, przypominające czarne lustro. Przez lata nauczyła się tak żyć, a teraz te wszystkie sposoby samotnego spędzania czasu gdzieś odeszły, a została mdląca, lodowata nuda.

I cisza.

Poszła do oranżerii zapalając po drodze lampy, przygotowała sobie ołówki, piórka i pędzelki, odkręciła buteleczki z tuszem i spędziła czterdzieści pięć minut patrząc na przymocowany do stołu kreślarskiego prostokąt białego kartonu. Był czysty i zawierał w sobie wszystkie możliwe obrazy i rysunki. Arcydzieła i kicze. Był jak brama do innego świata.

Irena wyciągnęła dłoń z zaostrzonym na igłę ołówkiem Derwenta i narysowała kreskę. Potencjalne możliwości, obrazy, rysunki i światy natychmiast znikły. Prostokąt stał się arkuszem brystolu, naznaczonym ołówkową kreską. Brama pozostała zamknięta.

Zacisnęła zęby i narysowała obrazek. Na siłę. Wiedziała, co ma narysować i była profesjonalistką. Efekt był taki, że karton przedarty na pół wylądował w koszu na śmieci pod stołem. Nie można było położyć go obok poprzednich.

Przeszła się do kuchni. Wróciła do salonu. Włączyła sobie telewizor. Przygotowała kąpiel. Wstała. Usiadła.

To wszystko nie miało sensu. Niczemu nie służyło.

Noc też była okropna. Samotna i smutna. Przedsmak tego, jakie będą już wszystkie następne. Irena leżała w sypialni i płakała. Cicho i rozpaczliwie, jakby już wyjechał, jakby już została sama. Płakała z tęsknoty.

A kiedy zrozumiała, co to znaczy, aż usiadła na łóżku.

Potem zapaliła światło i chodziła nerwowo po sypialni, wyłamując palce.

– Co mam zrobić? Czy to w ogóle możliwe? – Spojrzała na sufit. – Nie wiem, jak to się mogło stać, kotku, ale chyba jeszcze raz zdołałam się zakochać. – Popatrzyła do góry, nasłuchując, jakby spodziewała się repliki. – Czy może po prostu chcę być z kimś. Kimkolwiek? No? Powiedz mi. Wiem, że tu jesteś. Co teraz mam robić? Czy to jest mężczyzna dla mnie? Czy…

Odpowiedziała jej cisza. Nic się nie działo. Dom był pusty. Rano nagle podjęła decyzję. W łazience, naga i mokra, stojąc przed wielkim lustrem.

– Masz dwanaście dni, stare pudło. – Wycelowała palec w taflę. Dwanaście dni na zdobycie faceta.

Była kobietą. Miała swoje sposoby.

I miała nadzieję, że jeszcze to potrafi.

Zaczęła od tego, że umyła włosy szamponem koloryzującym. Kolor nie był nachalny – bardzo ciemny brąz, podobny do jej naturalnego. Rzekomo blond odmładza, ale tylko zdeklarowana idiotka zrobiłaby się na blondynkę dla faceta, który nie zatrzymał ani jednej fotografii jasnowłosej kobiety. Zresztą, nie była siwa, tylko szpakowata. Wyregulowała brwi, nadając im klasyczny kształt. Nałożyła podkład, cienie, tusz. Pracowała coraz szybciej, w sposób, który przypominał natchnienie. Podkreśliła kształt warg. Zamaskowała obwisłe mięśnie szczęki. Była malarką. W końcu, u diabła, umiała namalować twarz młodszej i atrakcyjniejszej kobiety. Nawet jeżeli musiała namalować ją na własnej. Cienie, pudry. Ołówki, pędzelki i konturówki wpadały jej do umywalki, jakaś szminka spadła na ziemię. Nie zwracała na to uwagi, aż skończyła i spojrzała na swoje odbicie.

Efekt był straszny.

Z lustra patrzyła na nią na pewno nie starsza pani, ale z pewnością też nie gwiazda. Chyba że prowincjonalnego dansingu. Coś między przechodzoną striptizerką a podstarzałą wdową po artyście cyrkowym. Brakowało boa z piór i sztucznych rzęs. Może nie zaraz dziwka, ale prędzej dobrze zachowana burdelmama. Brawo.

Zmyła tę maskę tonikiem, ze złością wrzucając do wanny upaprane płatki kosmetyczne. A potem zaczęła od początku.

Tylko że inaczej.

Nie wybierała się na podryw do sanatoryjnej dyskoteki. Musiała tylko spowodować, żeby zwrócił na nią uwagę. Miał pomyśleć: „Ta moja gospodyni jest całkiem niczego sobie…”, a nie natychmiast zauważyć, że odwaliła się na bóstwo. Zrobiła więc inny makijaż, dyskretnie podkreślający to, co jeszcze jej zostało z urody, i tyle. Podkręciła włosy, ale skromnie spięła je na karku szeroką spinką.

Zamiast powłóczystej spódnicy i bluzy, noszonych na co dzień, założyła inną kieckę. Nie koktajlową, z dekoltem, ale inną. Skromną, burą i wyraźnie domową, trochę za to obcisłą.

Postanowiwszy działać, Irena odzyskała nieco życia, ale malować nadal nie była w stanie.

Dzień upływał. Właściwie sączył się pomiędzy kolejnymi bezsensownymi czynnościami a długimi spojrzeniami na majaczącą za drzewami furtkę i śpiącego psa. Nic się nie działo.

Irena czekała.

Tysiąc razy spojrzała w kierunku bramy i tysiąc razy straciła nadzieję. Drzewa stały w półmroku i mżawce, mokre gałęzie kołysały się na wietrze. Zegar tykał. Przyszedł i minął czas samotnego obiadu, nad kubkiem zupy z torebki i kilkoma kanapkami.

Postanowiła, że gdy przyjedzie, będzie siedziała na werandzie i malowała. Dlatego naszkicowała pracowicie jakiś bohomaz i kiedy wreszcie szary saab zabłysnął światłami przed furtką, usiadła na swoim malarskim krześle i zabrała się do obrazka. Ubrudziła palce tłustą pastelą i narysowała sobie niedbałą plamę na policzku, nie zwracając uwagi na jego samochód wjeżdżający na ukryte miejsce za domem, w cieniu drewutni. Taka plamka dodała jej uroku, nadała czupurny wygląd i stworzyła wrażenie, że jest opętana natchnieniem. Aż się prosiło, żeby wyciągnąć dłoń i ją zetrzeć.