Kiedy bałaś się bandytów, opowiedział ci o tym, jak podróżowano po Europie w siedemnastym wieku. Albo, jeżeli ktoś był wystarczająco bogaty, to otoczony uzbrojoną po zęby prywatną armią, albo przebrany w łachmany i udając żebraka. Opowiadał o gościńcach obstawionych szubienicami i możnych szlachcicach, którzy trudnili się zbójectwem i oficjalnie wydawali na własną rękę wyroki śmierci. O tym, że jakiś rycerz mógł być jedynym cywilizowanym człowiekiem wśród nieskończonych pustkowi, gdzie w byle jakich budach żyli półdzicy, ledwo umiejący mówić wieśniacy, i że zazwyczaj okazywało się, że ma własną salę tortur w piwnicach.
Wielu rzeczy w dzisiejszym świecie nie lubił, ale potrafił zawsze powiedzieć coś na jego obronę.
I był.
A teraz wyjechał i nagle dom znowu zrobił się pusty i martwy. Cień znowu wpełzł w kąty i znowu pojawił się strach, starość i pustka. Znowu mówiłaś do siebie. Zegar w salonie tykał stanowczo, jakby śmierć w szpilkach szła do ciebie po parkiecie. Poczułaś, że Mikołaj teraz może i wróci, ale za paręnaście dni zabierze swój kufer, kapelusz, swoje tajemnice i zapach tropiku, i zniknie już na zawsze. Zamiast niego powróci pustka i mrok.
I już nie odejdzie.
Chciałaś, żeby został. Jeszcze trochę. Najlepiej na długo.
Gdzieś na dole szuflada pełna sztućców wyjechała z kredensu i gruchnęła na podłogę. Zaskrzypiały okiennice, ale wygięłaś wargi z wyrazem uporu i zignorowałaś to.
Drzwi zostawił zamknięte, ale klucz zabrał. Poszłaś więc do kuchni i wzięłaś drugi, nawet nie patrząc na szufladę, która wypadła na podłogę gubiąc zawartość.
Oczywiście, że miałaś pretekst. Chciałaś sprawdzić, czy w szufladzie szafki nocnej nie leży rewolwer z jedną kulą w bębenku, albo czy przy łóżku nie stoi czasem fiolka pełna seconalu. To było dla jego dobra. Z międzyludzkiej troskliwości.
Otworzyłaś drzwi, ale oczywiście nie zauważyłaś maleńkiej drzazgi wystruganej z zapałki, wetkniętej między zawias a futrynę, która spadła na ziemię.
W pokoju panował porządek i zrobiło się raczej przytulnie. Na równo posłanym łóżku leżał koc. Kurtka, ocieplana koszula w kratę i kapelusz wisiały na przykręconych do drzwi haczykach. Kufer zajął ścianę obok biurka i został nakryty kawałkiem dziczego futra, które zwykle leżało bez celu na krześle. Półkę wypełniły książki i kilka małych figurek, kamiennych i drewnianych.
Na blacie leżało kilka grubych notesów i bardzo stare, ozdobne wieczne pióro, buteleczka dobrego atramentu, kawałek wiśniowego laku i nożyk z rękojeścią lśniącą macicą perłową. Tuż koło lampy równo ułożony stos kartek w kratkę, zapisanych wymyślnym, ozdobnym pismem z zawijasami. Przyciskało je coś, co wyglądało jak niewielka, kanciasta buteleczka wypełniona złotym pyłem. Wzięłaś to do ręki i wtedy okazało się, że to nie buteleczka, ale ciężki, metalowy odlew w kształcie buteleczki.
Miał jeszcze dwie pękate butle stojące w towarzystwie srebrnego, walcowatego kieliszka, zawierające coś pachnącego ostro alkoholem i suszonymi śliwkami, miał książki i szafę ubrań, ale najciekawszy był kufer.
Po prostu nie mogłaś się powstrzymać. Zdjęłaś skórę dzika i otworzyłaś go. Nie było kłódki, ale oczywiście nie mogłaś wiedzieć, że między okuciem wieka a maleńką zadrą na ściance kufra jest przywiązana cieniutka, niewidoczna niteczka.
Na wierzchu leżał dziwaczny, przypominający szablę kordelas. Wyjęłaś go z pochwy i zobaczyłaś, że to kiedyś rzeczywiście była szabla, ale musiała zostać złamana i przerobiona. Urwana łacińska sekwencja wygrawerowana na ostrzu uciętym w pół zbroczą, Nostrum non est victoria, sed opu… Nie pamiętałaś łaciny. Kolejna staroć. Chyba rzeczywiście handlował antykami.
W kufrze było więcej takich rzeczy, ale wiedziałaś, że nie możesz ich dokładnie przeglądać. Skrzyneczki, puszki, rulony papieru przewiązane czerwonym sznurkiem, woreczki, i – rzeczywiście – stary, owinięty w kawał irchy rewolwer. Wyglądało na to, że bęben jednak był pusty. Broń była długa, ciężka i wyglądała jak z westernu. Pod spodem leżały cztery naprawdę stare woluminy, takie że aż gwizdnęłaś przez zęby. Oprawione w bordową, spękaną skórę, z wytartymi, napuszczonymi złotem tłoczeniami, okute metalem i zapinane na klamry. Majątek. Czy to były dzieła alchemiczne, o których mówił? A może je ukradł?
Pod księgami znajdowało się obszyte wytartym aksamitem wieko, zamykające niższe części kufra. Można było jednak wysunąć dwa uchwyty, odblokować zatrzask i wyjąć je, więc to zrobiłaś. Było ci wstyd, policzki płonęły z zażenowania, ale nie mogłaś po prostu przestać. Czułaś się jak dziewczynka grzebiąca ukradkiem w toaletce matki.
Pod fałszywym dnem znajdowała się komora podzielona na mniejsze części miękko wyłożonymi przegródkami, stały w niej duże szklane naczynia o długich, dziwacznie powyginanych szyjkach, jakieś poczerniałe metalowe pręty złożone razem, zaopatrzone w śruby i zaciski, metalowe naczynia podobne do turystycznych, kwadratowe butelki ze szklanymi korkami, siedzące we własnych, miękko wymoszczonych gniazdach, pełne kolorowych proszków.
Rzeczywiście zajmował się alchemią? W dwudziestym pierwszym wieku? Z drugiej strony, wszystko w tym kufrze wyglądało na piekielnie stare. Dziwna pamiątka.
Złożyłaś wszystko tak jak było, księgi, szkatułki, rewolwer, kordelas, zamknęłaś wieko i położyłaś na miejsce skórę.
W szufladzie biurka była jeszcze jedna szkatułka – pełna zdjęć. Temu nie mogłaś się oprzeć. Szukałaś jakichkolwiek śladów jego przeszłości, czegokolwiek, co człowiek musi zebrać przez całe życie. Jakichś śladów związków z ludźmi. Jakiegoś dowodu, że nie wysnuł się z nicości tej listopadowej mgły, razem ze swoim kapeluszem i harcapem, tylko był żywym człowiekiem.
Kobieta na zdjęciu siedziała na betonowej ławce, zalana jaskrawym blaskiem słońca. Siedziała bokiem, długie nogi wystające z cienkiej, letniej sukienki wyłożyła na całą długość siedzenia, śmiała się i jedną ręką przytrzymywała przeciwsłoneczne okulary wsunięte w rozwiane wiatrem czarne włosy. Za nią majaczyły białe, rozpalone słońcem budynki, zmierzwione korony palm i maszty jachtów. Niebo płonęło granatem.
Była ładna, jeżeli ktoś lubi typ śródziemnomorski. Czarne, migdałowe oczy, wąski orli nos, wypukłe kości policzkowe. Wyglądała na Żydówkę, Greczynkę, może Hiszpankę albo Francuzkę. Siksa miała, góra, czterdzieści lat. Czy to ona usłyszała to straszne, suche „Żegnaj”?
Pod spodem następne zdjęcie – inna kobieta, inne czasy. Kolory na zdjęciu były przepalone, dziewczyna miała cienie makijażu przecinające policzki, nastroszone czarne włosy i trójkątną twarz. Ubrana w luźną skórzaną kurtkę stała przed budynkiem wyglądającym jakoś angielsko, otynkowanym na dziwny, rdzawy kolor, z białymi oknami i drzwiami. Trzymała małego białego pieska, patrzącego w obiektyw skonsternowanym wzrokiem.
Następne i następne. Kolejne kobiety, żadna nie powtarzała się drugi raz. Wszystkie miały wyraźne brwi i ciemną oprawę oczu, wąskie nosy, ciemne lub rude włosy. Dwie były Azjatkami. Stały, siedziały, jedna jechała na rowerze przez jakiś suchy krajobraz.
Następne zdjęcia zrobiły się wyblakłe, kolory straciły wszelkie odcienie błękitu, zieleń zrudziała, nieba stały się białe, sukienki wydłużyły za kolana, fryzury zamieniły w tapirowane szopy, makijaż zrobił się okropny – podmalowane powieki, klipsy, błyszczyk na wargach.
Potem kilka zdjęć czarno białych, białe skarpetki wystające z lakierków, czarne lub rude włosy zmieniły się w upięte wysoko fryzury, dekolty podjechały pod szyję, sukienki jeszcze niżej za kolana.
Potem zdjęcia w barwach sepii, na jedwabistym papierze, o brzegach wycinanych w ząbki. Dziewczyny z grzywką, z końcami włosów podkręconymi do szczęki „na Chinkę”, z malutkimi, pomalowanymi na smoliście wąskimi usteczkami. Lata dwudzieste – to było już przed jego narodzinami. Zrozumiałaś wtedy, że to muszą być zdjęcia jego krewnych, jakieś rodzinne pamiątki, z których, nie wiedzieć dlaczego, wybrał same kobiety. W pudełku nie było ani jednego zdjęcia mężczyzny tylko same młode dziewczyny. Nie chciał wizerunków starych babek ani ciotek, zgromadził natomiast podobizny, na których były dziewczętami. Dlaczego? Może bał się starości?