– A ty? Dlaczego się tu zaszyłaś?

– Mówiłam ci wiele razy. Tu jestem u siebie.

– Widzisz. A ja nie mam żadnego „u siebie”. Po prostu poczułem jesień.

– Jak to: jesień?

– Czas mgły, zmęczenia, zasypiania. Moje życie zrobiło się skomplikowane i zaczęło zbyt wiele ważyć. Miałem dosyć ludzi. Wymagań, żądań, zależności. Starość jest jak niedzielne popołudnie. Ani środek dnia, ani wieczór. Obiad już zjedzony, czasu zostało tak niewiele, że nie ma sensu niczego zaczynać, nie ma na co czekać. Spać za wcześnie, a za późno na cokolwiek innego. Nuda, upływ czasu i nadchodzący poniedziałek. Tak się teraz czuję. Bez przerwy, nie tylko w niedzielę.

Irena wyciągnęła ręce i wtuliła się w niego. Też jej było smutno.

Pocałował ją.

– Chodź. Zrobimy obiad.

Zaczęło się od tego, że pewnego ranka zgolił brodę. Irena rozzłościła się. – Lubiłam ją!

– Odrośnie.

– To po co zgoliłeś?

– Muszę.

Nie chciał niczego powiedzieć. Snuł się samotnie po okolicy, wyglądał na zmęczonego, co chwilę przystawał. Oczy mu przygasły, a cała jego dziarska krzepa gdzieś wyparowała. Wystrugał sobie laskę z wierzbowego kija i podpierał się nią. Irena była przerażona.

– Nic mi nie będzie. Po prostu marnie się czuję.

Rzeczywiście. Ledwo łaził, pokasływał, ale apetyt miał jak nigdy. Zmiatał z talerza podwójne porcje, czasem widziała, jak stoi przy otwartej lodówce i gryzie kawałek sera albo kiełbasy. A potem szedł spać.

Gdzie tylko usiadł, zaraz drzemał.

Po południu znalazła go w pokoju na poddaszu. Pakował rzeczy. Powoli, trzęsącymi się rękami, ale systematycznie. Jedną po drugiej. Patrzyła z przerażeniem. Od kilku dni nagle zaczął przypominać starca.

– Nie wyjeżdżam – powiedział, układając pieczołowicie książki w dużej walizce. – Usiądź. – Ujął ją za nadgarstki i posadził na tapczanie. Sam ukląkł naprzeciwko.

Waliło jej serce. Takie wstępy nigdy nie zapowiadają niczego dobrego.

– Ireno, posłuchaj mnie. W końcu muszę ci to powiedzieć. Ja jestem chory.

Zdążyła tylko gwałtownie nabrać powietrza do płuc, ale położył jej palec na ustach.

– Wysłuchaj mnie do końca. Doskonale wiem, co mi jest. Za kilka dni będę miał atak. Posłuchaj! To nie pierwszy raz. Nie potrzebuję lekarza. Nie trzeba wzywać pogotowia, w ogóle nic nie musisz robić. Pójdę tu na górę i położę się. Zasnę. Bardzo głęboko. Tak głęboko, że będzie się wydawało, że umarłem. Niech ci nie strzeli do głowy sprowadzać lekarza. To będzie jakiś wiejski konował i gotów mnie pogrzebać. Pewnie nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. To letarg, ale nic mi nie grozi. Nie umrę od tego, najwyżej trochę schudnę. Potrwa to jakieś trzy dni, nie więcej. Potem się obudzę i będzie po wszystkim. Nic mi nie będzie. Zrozumiałaś?

– Co to za choroba?

– Egzotyczna. Istnieje tylko łacińska nazwa I jeszcze afrykańska. Jest podobna do śpiączki, ale nie jest groźna. Groźny może dla mnie być tylko niekompetentny lekarz. Jeżeli się mnie zostawi w spokoju na kilka dni, wszystko będzie dobrze. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową.

– Powtórz. Proszę. Chcę usłyszeć, że rozumiesz.

– Zapadniesz w letarg na kilka dni. Mam nie wzywać do ciebie lekarza. A potem wstaniesz. To prawda? Nic ci nie będzie?

– Wejdę do tego pokoju i położę się spać. Zamknę drzwi. Nie wchodź tu.

– Ale dlaczego?

– Bo to tylko atak, który potrwa kilka dni i minie, a nic nie możesz zrobić. To nie jest zaraźliwe. Nie będę niczego potrzebował. Nie będzie mnie bolało. Nie będę cię słyszał. To może okropnie wyglądać – będę leżał jak trup. Jak kłoda. Po prostu nie wchodź tu. Kiedy wstanę, sam zejdę na dół. Powtarzam. Nic mi nie będzie.

– Nie mogę ci jakoś pomóc?

– Nie.

Tej nocy nie mogła spać. Była przerażona. I przekonana, że kłamał. Może był śmiertelnie chory? Może umierał? W ciągu kilku ostatnich dni rzeczywiście wyglądał coraz gorzej. Czy to znaczy, że przyjechał tu, żeby umrzeć? To tłumaczyło i dziwny telefon, i jego zachowanie. Stary wędrowiec, który znalazł miejsce, by pożegnać się ze światem i odejść niczym chory słoń. Czuła, jak strach usiadł jej na piersiach, a oczy pieką od wstrzymywanych łez.

W takim razie dlaczego zabronił wzywać lekarza? Czy wie, że jest śmiertelnie chory i nie chce, żeby go odratowano?

Leżał obok i oddychał miarowo, a Irena słuchała łomotu własnego, przerażonego serca, czując, że wszystko się kończy. Jedyne, co mogła zrobić, to uczepić się tej wątłej, nieprawdopodobnej niteczki nadziei, którą jej zostawił.

Chciałaś się już włamywać do łazienki. Siedział tam ponad godzinę, a kiedy wyszedł, zamarłaś z dłonią przy ustach i powietrzem uwięzłym w płucach. Ogolił głowę na łyso. Znikły rzadkie u starszych mężczyzn długie włosy, znikł harcap, pojawiła się naga skóra czaszki, lśniąca jak wosk.

– Tak trzeba – wyjaśnił. – Wypadłyby mi, a tak łatwiej odrosną. Nie płacz, maleńka, to nic takiego.

Ale nie mogłaś dłużej wstrzymywać łez. Stałaś na środku korytarza i łkałaś jak mała dziewczynka.

Pocałował cię w usta. Głęboko i gorąco. Drżałaś i nie mogłaś zapomnieć czarnego motyla, którego zobaczyłaś tego dnia, kiedy Mikołaj pojawił się w twoim życiu.

– Muszę się położyć – powiedział z wysiłkiem. – Błagam, pamiętaj, co ci powiedziałem. Zamknę drzwi i będę spał przez trzy dni. A potem wstanę i zejdę na dół. To wszystko. To bardzo proste. Po prostu wyobraź sobie, że wyjechałem.

Pokiwałaś pokornie głową, zasmarkana, z czerwonymi, opuchniętymi oczami.

Patrzyłaś, jak wchodzi z wysiłkiem po schodach, podciągając się na poręczy, stopień po stopniu, drzwi trzasnęły głucho. Wzdrygnęłaś się na ten dźwięk, potem zabrzmiał stalowy zgrzyt klucza w zamku. Zaskrzypiało łóżko. I cisza.

Uspokoiłaś się i wzięłaś w garść. A potem siedziałaś, patrząc tępo przed siebie. Na górze panował absolutny spokój. Słuchałaś tykania zegara.

Postanowiłaś zrobić tak, jak mówił. Wszystko w tobie stawało dęba. Chciałaś być przy nim, chciałaś coś robić, chciałaś mu ulżyć. Był twoim mężczyzną. Tym, z którym chciałaś już przeżyć tę resztę życia. Tyle, ile się jeszcze da uszarpać.

Kiedy ja chorowałem, cyrk był na cały dom. Kwękałem, kazałem sobie gotować dziwne potrawy, cierpiałem w łóżku, czułem się okropnie, chciałem, żeby mnie pielęgnowano, troszczono się o mnie, czytano mi książeczki, mierzono temperaturę, trzymano za rękę. Byłem chory! Cierpiałem!

A ten – zabronił się nawet oglądać. Po prostu powlókł się gdzieś w krzaki jak pies. Gotów zagrzebać się w suchych liściach. Malowałaś.

I jakoś to szło. Ostatnia ilustracja, ostatni obrazek. Pożegnanie. Chłopiec, konik i Golem rozchodzą się każdy w swoją stronę. Rysunek powinien być optymistyczny, bo misja została zakończona. Każdy z bohaterów osiągnął, co chciał. Ale jest w nim głęboki smutek. To nawet nie pożegnanie przyjaciół. To kwintesencja utraty. Jest w nim żal i ledwo skrywana żałoba.

Samotny dom, tykanie zegara. Odłożyłaś rysunek, poszłaś nakarmić Uziego. Ledwo kuśtykał, ale podszedł, zataczając się, trącił twoją rękę suchym, ciepłym nosem i polizał ją, patrząc ci w oczy gasnącym orzechowym spojrzeniem. Uzi zwykle nie bywał wylewny. Dzień pożegnań. Nasłuchiwałaś pod drzwiami, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nie wiedziałaś czy to źle, czy dobrze. Cisza.

Zrobiłaś porządek w swojej pracowni. Złożyłaś stół, wywlokłaś sztalugi i nowy, obciągnięty zagruntowanym płótnem blejtram. Poprzestawiałaś wszystko, ale nie mogłaś znaleźć „Ikara”. Szukałaś, a w końcu machnęłaś ręką. Brakuje tu dziada i baby, sterty kartonu, kalki, warstwy obrazów oparte jeden o drugi, nic dziwnego, że się zawieruszył. Znajdzie się. Przeklęty obraz, na którym leżę strzaskany jak porcelanowy bibelot, na dywanie czarnych motyli. Jest w nim i moja wieczna tęsknota i moje góry, nawet moje rzeźby. Jesteś też ty – samotna sylwetka na tle odległych gór. Twoja żałoba zastygła na wieki, zamrożona siłą twojego talentu, pędzla i farb. Masz wielką moc.