Aby zrozumieć, kim był Rocco, należy nieustannie pamiętać, że dorastał w czasie zamętu, który nazwano potem l'Anni della Tristezza, Latami Smutku, kiedy na tronie Brionii nie zasiadał żaden władca, a hierofanci niczym zdziczałe psy wyrywali sobie ochłapy władzy. Krewni obu chłopców, oburzeni niezmiernie, że zmarły książę nie wezwał nikogo z nich na pomoc i nie naznaczył regentem na czas małoletniości dziedzica, odsunęli się od nich i zaczęli snuć plany, jak na własną rękę wykorzystać niespodziewaną słabość miasta, które dotychczas władało całym Półwyspem. Prowincje jedna po drugiej odmawiały płacenia trybutu i wysyłania żołnierzy do armii Brionii, naciskane zaś, groziły otwartym buntem. Skoro zabrakło księcia-maga, inni władcy nie przybywali już do cytadeli, by pokłonić się przed najwyższym panem Półwyspu i poprzysiąc mu lojalność oraz pomoc. Hierofanci spoglądali na to bezradnie; żaden z nich nie był wystarczająco silny, by narzucić swoją wolę zbuntowanym, a choćby na krótko nie potrafili zjednoczyć sił. Chcąc wywrzeć jak największy wpływ na pozostałych, toczyli w dusznych korytarzach swoje nieustanne intrygi i wojenki, zupełnie jakby poza cytadelą nie istniał żaden świat.

Nic, więc dziwnego, że nikt nie zadbał o edukację chłopca, którego powszechnie uważano za słabeusza niezdatnego do magii i panowania. Jego brata natomiast nieustannie otaczano przepychem, który w istocie był tylko zasłoną, mającą ukryć nadzór i ubezwłasnowolnienie. Czujnie dobierano mu towarzyszy, najczęściej spomiędzy szarych mnichów, którzy wyrzekają się wszelkiej magii i nie uczestniczą w sprawach czarodziejów, nie mogą, więc okazać się lojalnymi sprzymierzeńcami. Ponieważ pod ich wpływem książę zwrócił się ku sprawom duchowym, nie tylko nie karcono go za owo niecodzienne zainteresowanie, ale wręcz podsycano w nim pobożność stosowną bardziej u mnicha niźli księcia-maga. Zamiast szkolić go w sztuce czarodziejów, zachęcano młodego władcę, by spędzał długie godziny w świątyni, rozmyślając o bogobojnych sprawach, podczas gdy hierofanci rządzili krajem, dzieląc go i łupiąc wedle własnego uznania. Na koniec zaś wybrano mu małżonkę z odległego Orvieto. Wprawdzie pochodziła z rodu o nieposzlakowanej opinii, bogatego w magię, lecz była zbyt młoda i przerażona zaszczytem, który na nią spadł, aby mogła mu naprawdę posłużyć pomocą.

Rocca wszakże pozostawiono samemu sobie. Pozwalano, by włóczył się bezczynnie po korytarzach, zaglądał do pracowni magów, nasłuchiwał ich mamrotań nad wnętrznościami koźlęcia i pomniejszych zaklęć, aż przestraszony chłopiec zmienił się w chudego wyrostka, który trzymał się blisko ścian i nigdy nie podnosił oczu. Zagadnięty, starał się prosto unosić głowę, która zwykle opadała mu na ramię – pozostałość po nieostrożnej piastunce, która upuściła niemowlę na kamienną posadzkę, przez co wątłe kości uległy zniekształceniu na zawsze – i wygłaszał bełkotliwą, niezrozumiałą odpowiedź. Każdej zimy zapadał na zdrowiu i aż do wiosny zanosił się kaszlem, który zdawał się rozrywać jego wynędzniałą postać. Każdej też jesieni hierofanci oczekiwali, że kolejna choroba go zabije. I właśnie, dlatego litościwie pozwolono mu żyć, nie chcąc wyręczać natury w tym, co nieuniknione.

Skoro jednak wkroczył w wiek męski i bez uszczerbku na honorze rodu nie dało się go dłużej pozostawiać bez małżonki, hierofanci wyszukali mu oblubienicę, czyniąc to w sposób pełen zarazem kpiny i okrucieństwa. Benedetta była córką jednego z górskich magów, usadowionego w swej wieży z szarego granitu tuż poniżej Passo dei Lupi. Prócz długich, pszennozłotych warkoczy nie wniosła mężowi w posagu nic, ani bogactwa, ani wiedzy, ani cennych sojuszy. Przybyła do Brionii z dwoma kuframi, w których mieścił się cały jej dobytek, i księgą przestarzałych zaklęć, którą wręczył jej przejęty wspaniałą parantelą ojciec. Ściskała ów kodeks w rękach przez całą długą drogę – stanowił całe jej dziedzictwo – lecz hierofanci zabrali go pierwszego dnia, a potem zaśmiewali się na weselnej uczcie, odczytując zaklęcia i nieuczone zapiski jej ojca, który na darmo usiłował przywoływać wymienione w księdze demony.

Kiedy uczta dobiegła kresu, wśród toastów i sprośnych żartów poprowadzono przelęknionych młodych ku alkowie. Zwykle czynił to ojciec oblubieńca, lecz skoro jego zabrakło, wszyscy hierofanci czuli się w obowiązku sprawdzić, czy właściwie rozścielono loże i czy poduszki są dość miękkie, by nie urazić delikatnej skóry księżniczki. Z kielichami wina w ręku zachęcali Rocca, by się dobrze sprawił w łożnicy, i głośno wychwalali urodę panny młodej, kiedy się w końcu przed nimi obnażyła. Nie odstąpili też od loża, gdy Rocco spełniał swój mężowski obowiązek, głośno komentując jego poczynania i zachęcając do wzmożenia wysiłków. Właśnie tamtej nocy, nie panując zupełnie nad swym nasieniem, Rocco spłodził jedynego syna i dziedzica, nieświadomie i bez rozmysłu wlewając w niego całą moc, jaka na ten cel została przeznaczona.

O tym wszystkim należy pamiętać, jeśli chce się zrozumieć, kim był Rocco.

Starucha zdawała się czuć dzisiaj lepiej. Zanim zapadła w drzemkę, dyktowała dobrą chwilę, za nic mając nerwowe pochrząkiwania skryby, który z najwyższą niechęcią spisywał jej wynurzenia o księciu-magu Brionii. Nie śmiał jej jednak skarcić, bo opiekunka przeoryszy, która nieodmiennie towarzyszyła im w tych spotkaniach przycupnięta na niskim stołku w kącie komnaty, nie spuszczała z nich oczu. Widać zbudowana tym przykładem pokory i miłosierdzia, bo przecież mowa była o Roccu, mordercy ojca Luany, człowieku, który nadto wystawił na straszliwe niebezpieczeństwo jej nieśmiertelną duszę, pełnym aprobaty skinieniem kwitowała każde słowo przeoryszy. Skryba był pewien, że gdyby tylko mogła, zaglądałaby mu przez ramię, czy nie uronił choćby jednej litery.

Zacisnął zęby, aby powstrzymać pełen satysfakcji uśmiech. Na szczęście słabość i ułomność natury kobiet nie pozwalała wystawiać ich na pokusy, niesione przez znaki pisma – w tym względzie mnisi i czarnoksiężnicy byli całkowicie zgodni – on zaś stworzy dzieło swojego życia, żywot świątobliwej niewiasty, która podeptała łby demonów i cisnęła je w ogień. I nie przeszkodzą mu w tym żadne przedśmiertne mamrotania konającej mniszki.

Szarpnął ją za ramię. Czas płynął nieubłaganie i z każdym dniem była coraz bliżej śmierci, musiała, więc mówić, musiała dokończyć tę historię chociażby po to, by wiedział, co w przyszłości przemilczeć i zmienić, aby tym lepiej służyło zbożnemu dziełu.

Przeorysza wzdrygnęła się i obronnym gestem, na oślep, zacisnęła palce na zawieszonej u pasa perle. Wedle legendy ów klejnot powstał z łez jej matki, która, uwięziona w klasztorze z rozkazu Rocca i zmuszona patrzeć na powolne konanie synów, modliła się, błagając Pana, aby ocalił, chociaż ostatnie z jej dzieci. Przeczuwając rychły zgon, księżna podarowała klejnot córce, aby odtąd ów znak Najwyższego chronił ją i podtrzymywał w wierze.

Z namysłem przygryzł wargę. Tak, tę historię mógł zapisać – oto owoc miłości matczynej przeistacza się w mistyczny wizerunek doskonałości i wiary, który towarzyszył opatce w dniach zwątpienia i rozjaśniał mrok, odstraszając potwory. Mówiono, że Luana nic więcej nie wyniosła z gorzejącej cytadeli. Niespełna dziesięcioletnia, przeszła przez dziedziniec wśród płomieni i demonów, które odstręczał cudowny blask bijący z perły. Potem zaś, wciąż ściskając klejnot w dłoni, wkroczyła w ciemny owal portalu świątyni, na zawsze pozostawiając za sobą dawne życie. Była to pobożna opowieść, pełna budującej nauki. Niewątpliwie należało ją zapisać.

– Zostawcie ją, panie. – Opiekunka położyła mu rękę na ramieniu. – Jest znużona i coraz częściej osuwa się w sen.

Syknął ze złości, że ośmieliła się przemówić niepytana i, co więcej, dotknąć nieczystą dłonią konsekrowanego mnicha. Rozpoznawał w niej prostą istotę, służkę z najniższego chóru, jakąś chłopską córkę albo sierotę przygarniętą do klasztoru z litości, bez żadnego posagu i zawczasu przeznaczoną do posługi, która mogła nie pojmować, że przystoi jej posłuszeństwo oraz milczenie, szczególnie w obliczu czcigodniejszych od niej i bardziej zasłużonych w wierze. Ignorancja jednak nie usprawiedliwiała występku. We własnym klasztorze rad byłby ją kazał obić rózgą aż do pierwszej krwi. Ale w Brionii życie było odległe od prostych, dobrych obyczajów z Costa dei Gabbiani, a świątobliwa Luana dziwnie gustowała w obecności prostaczków i, dopóki przeorysza żyła, musiał cierpieć obecność jej opiekunki.