Dobra chwila minęła, nim wieśniacy pojęli, że opowieść dobiegła końca. Długo nikt nie ważył się odezwać. Tylko morze biło o brzeg i chrząszcze grały głośno w kolczastych zaroślach.

– To już wszystko? – wyrwało się wreszcie jakieś dziecko.

Bajarz skinął głową. Sancha miała wrażenie, że ponad dogasającym ogniskiem wciąż patrzy prosto na nią.

– Ale o czym była ta opowieść? – nalegało dziecko.

– Właśnie – przyłączył się inny, starszy głos. – O czym ona właściwie była?

Starzec jednak milczał uparcie, wpatrując się w mrok nad resztkami płomieni. Jego słuchacze wiercili się i popatrywali na siebie z coraz większym zakłopotaniem. Innej zgoła opowieści oczekiwali w dniu równie świetnego zwycięstwa nad syrenami.

– Bajarzu! – Carisio szarpnął starego za ramię. – Ocknijcie się, bajarzu!

Starzec wzdrygnął się, jak wyrwany z głębokiego snu, ale tylko wymamrotał coś pod nosem, podniósł się i powoli ruszył ku przystani. Nikt go nie zatrzymywał, choć zdumienie wieśniaków pogłębiało się z każdą chwilą.

– Głupiście! – huknął znienacka ojciec Barnabo. – Jest morał w opowieści, ale go widzieć nie chcecie. Mówi on, żebyście lękali się lubieżności kobiet, które, niby owa księżna, dla zaspokojenia swej chuci nie wahają pokładać się z obmierzłymi demonami. A także, że trzeba się strzec potworów i trzebić je, póki są młode i słabe, bo potem rozrosną się i namnożą, jako tamtych dwoje dzieci, których potomstwo zapełniło ludne miasto.

Jednak mieszkańcy wioski nie wydawali się należycie zbudowani nabożnym wyjaśnieniem mnicha. Markotnie rozchodzili się po placu ku stołom zastawionym chlebem, ostrym serem, cebulą i figami, kosztowali potrawy z młodego koźlęcia, uduszonego w mleku matki. Wreszcie ktoś trącił starego Alessandra w ramię i dudy rozbeczały się na nowo.

Sancha podniosła się także. Wino uleciało jej już z głowy i chciała się niepostrzeżenie wymknąć z zabawy, ukryć w komórce i płakać do rana. Jednak matka była czujna, jak zwykle.

– Jeszcze nie czas do domu – napomniała, acz bez zwykłej złości. – Ojciec nasz świątobliwy chce z tobą mówić. Ale wcześniej napij się wina. – Wcisnęła jej w dłoń pełen kubek. – I masz być rozradowana przed jego obliczem. To dzień wielkiego święta. Zwłaszcza dla ciebie.

Nie rozumiejąc zupełnie, co oznaczają te słowa, Sancha posłusznie wychyliła napitek i pozwoliła się zaprowadzić do ojca Barnaby. Z matką nie należało się sprzeczać, szczególnie teraz, gdy rozpierało ją dziwne podniecenie. Dreptała raźno, nucąc coś pod nosem. Sancha nie umiała sobie przypomnieć, kiedy widziała ją w podobnym nastroju.

– A więc jesteś. – Mnich popatrzył na nią bystro. Jego ciemne oczy, zapadnięte głęboko w czaszkę, połyskiwały jak u drapieżnego ptaka. – Twoja matka jest zacną, nabożną niewiastą. Uprosiła, abym modlił się za ciebie dzisiaj i błagał Pana, on, bowiem jeden ma zdolność uzdrawiania wszelkich chorób, iżby wejrzał na ciebie łaskawie w dniu, kiedy doświadczyliśmy już tak wielu cudów.

Dziewczynka słuchała go w oszołomieniu, gdyż nie należała do ulubienic wioskowego mnicha i z rzadka mówił z nią równie łaskawie. Ojciec Barnabo tymczasem sięgnął za pazuchę i dobył drewniane puzderko.

– I zesłał mi Pan odpowiedź – oznajmił z dumą, zdejmując wieczko. – Oto jest remedium niezawodne, które cię ocali i rozproszy ciemność.

Ręce matki zacisnęły się na jej ramionach jak kleszcze.

– Krew przeklętego argusa, zmieszana ze świętymi olejami, aby przywrócić ci wzrok – dokończył mnich i wyciągnął ku niej palec pokryty czerwonawą mazią.

Odruchowo przymknęła oczy. Poczuła na powiekach chłodny dotyk, a w nozdrzach osobliwą metaliczną woń – i dopiero wtedy zrozumiała.

– Nie! – wykrzyknęła, z całej siły odpychając od siebie mnicha.

Zdołała tylko zobaczyć, jak ojciec Barnabo zachwiał się na beczce. Zamachał rozpaczliwie rękami, bezwłose, żylaste łydki błysnęły w mroku, gdy fiknął w tył. Matka zawyła z przestrachu. Sancha wyszarpnęła się i runęła przed siebie na oślep, wrzeszcząc, kopiąc i grzmocąc pięściami tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Wpadła pomiędzy resztki ogniska, potknęła się na nadpalonej głowni i przewróciła w żar. Wtedy ją pochwycili.

– Ciii! – Chłodna, starcza dłoń zakryła jej usta, tłumiąc krzyk.

Zadygotała z zimna i trwogi. Zmacała w ciemności krawędź marmurowego blatu, na którym leżała, spróbowała się podnieść. Bajarz ją podtrzymał delikatnie.

– Gdzie…? – zapytała cicho.

– Zamknęli cię w świątyni – wyjaśnił schrypłym szeptem. – Rzucałaś się, gryzłaś i wyłaś jak zwierzę. Potem mnich odprawiał nad tobą jakieś egzorcyzmy, ale przestał po tym, jak kopnęłaś go w przyrodzenie. Powiedział, że opętał cię demon i z dawna już podejrzewał, że tak będzie, skoro nieustannie prowadzałaś się z przeklętym argusem. I że jego krew pobudziła cię do szału.

Sancha gwałtownie zamrugała, by strząsnąć łzy. Powieki wciąż miała ściągnięte i obce od skrzepłego oleju.

– Nie mogę tu zostać – odezwała się nagle.

Jej głos zabrzmiał głucho w pustej nawie świątyni. Bajarz milczał.

– Zadręczą mnie. Matka, ojciec Barnabo i reszta. Nie wybaczą mi Bianca.

Coś zaszurało na belkach u powały. Mysz, szczur albo inne drobne zwierzątko.

– Musisz mi pomóc uciec.

Starzec poruszył się nieznacznie. Zaszeleścił płaszcz.

– Jak wiele z tego rozumiesz, dziecko? – odezwał się po długiej chwili.

– Wiem, że złapią mnie i przyprowadzą z powrotem. Jeśli mi nie pomożesz.

Wyczuła, że znów poruszył się w ciemności.

– Przy bramie stoją wartownicy, Carisio i inni. Mnich przykazał, aby nikomu nie pozwolili odejść. Mówił, że jeśli ktoś teraz spróbuje uciec, będzie to na pewno powiernik złego ducha i przyjaciel potworów.

– Ciebie jednak wypuszczą. Nie jesteś stąd.

Westchnął ciężko.

– Nie przeniosę cię na plecach ani nie ukryję w jukach. Choćbym chciał.

– Ale nie chcesz.

Oskarżenie zawisło między nimi w powietrzu jak dym znad ogniska. Znów zapiekło ją w oczach.

– Nie chcę – przyznał wreszcie starzec. – Obiecałem mnichowi…

– Są rzeczy ważniejsze od twoich obietnic! – podniosła głos. -Ja jestem ważniejsza. Bianco był ważniejszy. Lecz pozwoliliśmy, żeby go zabili. Prawda jest taka, że to nasza wina. Twoja też!

– Prawda… – Mlasnął i głośno przełknął ślinę. – Prawda jest nieogarniona jak niebo i głęboka jak morze, dziecko. Można się w niej zanurzyć, wciągnąć ją w płuca jak powietrze i nigdy nie wypłynąć na powierzchnię, nie zaczerpnąć nowego oddechu. Najokrutniejszą z opowieści nie należy szafować bez powodu, bo jeśli zbliżysz się do niej zanadto, pali jak ogień i pozostawia ślady.

– Opowiedz mi, więc.

– Nie, dziecko. Każda z moich historii była specjalnie dla ciebie. Musisz je tylko zrozumieć.

– Nie potrafię.

– Ojciec Barnabo dobrze was wyszkolił – rzekł powoli. – Po zarazie, kiedy na Półwyspie ich wyklęto, szarzy mnisi rozeszli się po wyspach jak robactwo. Tutaj nikt ich nie ścigał. Tutaj mogli żyć spokojnie i nieść swoją nienawiść z wyspy na wyspę. Czy zastanawiałaś się, co było tu wcześniej? Zanim przybyli?

Bez słowa potrząsnęła głową.

– Pustkowie. Jednak przez dziesiątki lat i wieki magowie tworzyli nowe monstra, aż wreszcie Arcipelago wezbrał purpurową pianą. Wyspy stały się ziemią potworów.

– I naszą.

Ze świstem wciągnął powietrze. Aż się przestraszyła, że wieśniacy poturbowali i jego.

– Bajarzu? – Lekko dotknęła jego ramienia.

Wzdrygnął się i odsunął jej rękę.

– Kiedy nadeszli szarzy mnisi, wszystkie wyspy i błękitne morze pomiędzy nimi należały do potworów. Potworów o rozmaitych kształtach i najdziwniejszych formach. A niektóre z nich, z powierzchowności bardziej ludzkie od innych, a także najrozumniejsze, wychynęły ze swych kryjówek i osad, aby powitać obcych, i chętnie słuchały ich słów…

– Nie! – Zatkała palcami uszy. – Przestań! Przestań natychmiast!

Jednak oczywiście było już za późno.