Kiedy nie było już więcej powodów, aby zwłóczyć w winnicy, Sancha – choć z oporem – pozwoliła się bajarzowi zaprowadzić do ognia. Matka wybiegła im na spotkanie, a jej krok, zwykle nierówny, stał się dziwnie płynny i rozkołysany. Wypity trunek odjął jej z tuzin lat: twarz wygładziła się, na policzki wyszły ceglaste rumieńce, oczy nabrały połysku, a spod czarnej chustki wysmyknęło się kilka kosmyków ciemnych włosów.

– Moja córeczka! – Matka przyklękła i mocno objęła Sanchę ramionami. – Moja mała dziewczynka. Mamy coś dla ciebie, maleńka. Niezwykłe, cudowne remedium, po którym staniesz się jak inne kobiety. Przejrzysz na oczy, zaczniesz krwawić, a potem urodzisz wielu silnych synów – mówiła z coraz większym przejęciem.

Sancha na darmo próbowała zrozumieć jej słowa.

– Później. Jeszcze przed świtem. Ale teraz baw się z innymi. – Matka pogłaskała policzek Sanchy. – Baw się. – Popchnęła ją lekko w stronę ognia.

Sancha posłusznie podreptała naprzód i zaraz wpadła na grupę tańczących. Czyjeś ręce pochwyciły ją mocno i pociągnęły do kręgu. Potem ktoś przystawił jej bukłak do ust i przechylił mocno, aż wino pociekło jej po brodzie szeroką strugą. Dudy beczały donośnie. Skwierczał świniak, obracany nad mniejszym ogniskiem. Ciemne sylwetki wirowały wokół ognia, a iskry unosiły się wysoko po czarnym, jesiennym niebie. Tylko dym, ciemny i tłusty, przypominał o woni palonych dafnisów i dziewczynce, która niegdyś zagubiła się w potworze.

Na szczęście wino było słodkie i mocne, niemieszane. Uderzało prosto do głowy.

Zdołała jakoś wywinąć się i cofnąć w bok, w cień. Z ulgą przysiadła na chłodnej trawie. Tuż obok niej przemknęła jakaś para: dziewczyna miała rozpuszczone warkocze i chichotała, tuląc się do boku chłopca, a on obejmował ją ciasno wpół. Znikli szybko w zaroślach.

Zewsząd dobiegały ją głosy, wyostrzone i donośne od nadmiaru trunku. Rozpoznawała tylko jednego z chłopców, który zeszłej nocy wypłynął na morze, by ścigać syreny. Siedział na stopniach do świątyni, głośno rozprawiając, jak to pośrodku odmętu zdołali odnaleźć syrenę i pochwycić ją w sieci. Słuchano go chętnie, dzień w wiosce minął, bowiem spokojnie i strach przed uwięzionym monstrum osłabł nieco. Nawet starcy, którzy rankiem przestrzegali przed zemstą potworów, teraz wstydliwie wymykali się do przystani, by popatrzeć na syrenę. Młodsi szli zupełnie otwarcie, przepijając do siebie z dzbanów i bukłaków. Napitku nie brakowało: beczułka wina z piwniczki ojca Barnaba najwyraźniej uległa cudownemu rozmnożeniu.

Wreszcie stary Alessandro ze znużeniem odłożył dudy i opadł na zydel. Tańce wygasały powoli. Młodzi rozchodzili się, przysiadali z wolna na trawie na skraju placu.

– Opowieść! – zawołał ktoś znienacka.

– Opowieść! – podchwycili inni. – Gdzie jest bajarz? Przyprowadzić bajarza!

Sancha drgnęła gwałtownie, usiłując wypatrzyć gdzieś jego wysoką sylwetkę. Nie dostrzegła go zrazu, lecz krzyki stawały się coraz bardziej natarczywe.

– Dobrze – dobiegł ją głęboki głos starca.

Wtedy go zobaczyła po drugiej stronie płomieni: nie więcej niż ciemny zarys postaci, dziwnie samotnej wśród tłumu rozradowanych wieśniaków. Uniósł dłoń, czekając, aż wszyscy się uciszą.

– Dam wam opowieść – podjął w zupełnej ciszy. – Opowieść godną uświęcić wasz dzisiejszy triumf.

Sanchy wydało się, że poprzez ogień spogląda prosto ku niej.

– Dawno, dawno temu był sobie pałac na wysokiej górze nad brzegiem cieśniny, która była błękitna jak niebo i sięgała samego dna świata. W pałacu mieszkała żona potężnego księcia. Jej pan nieustannie wojował z sąsiadami, często była, więc samotna. W pogodne noce kładła się na szczycie wieży i długo patrzyła w niebo, choć mądrzy ludzie przestrzegali ją, że ten, kto zbyt wysoko podnosi wzrok, rychło ściągnie na siebie nieszczęście. Ona jednak nie wierzyła, aż wreszcie w ciemności i pustce przybliżył się ku niej demon i posiadł ją, przybrawszy postać łabędzia.

Dziewczynka sapnęła ze zgrozą na wzmiankę o przeklętym ptaku. Jak wszyscy, znała dobrze legendę o Cigno Nero dal Valle delle Fiamme, która napadła świętego Nina wraz z wielką armią demonów i walczyła z nim na moście, zwanym Pilastri del Cielo.

– Pani zachowała napaść w sekrecie. Jej małżonek powrócił niebawem i nie dowiedział się o niczym. Wkrótce uczynił ją brzemienną. Ale kiedy zległa w stosownym czasie, zamiast dziecka urodziła wielkie łabędzie jajo.

Pomiędzy wieśniakami przeszedł szmer. Oglądali wiele nowo narodzonych potworów.

– Książę wpadł we wściekłość. Przebił mieczem niewierną małżonkę, potem zaś rozpłatał jajo. Ale zatrzymał się, kiedy ze środka wśród błon i wód płodowych wypłynęły ludzkie dzieci. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Czworaczki. – Przerwał i wychylił kubek wina dla zwilżenia gardła.

– Wezwano czarnoksiężnika, aby rozsądził, kto jest ich ojcem, zły duch czy książę. Jednak dzieci były podobne do siebie jak dwie krople wody, na żadnym też nie znalazł znamienia demona. Wyczuł mimo to, że coś jest nie tak, choć nie umiał powiedzieć, co by to miało być. Postanowiono, więc pozostawić je przy życiu, a w kilka miesięcy później, kiedy kolor ich oczu ustalił się i nabrał intensywności, okazało się, że dwoje z nich ma źrenice błękitne jak morze, dwoje zaś czarne jak niebo pomiędzy gwiazdami. Znów sprowadzono czarnoksiężnika, który rozstrzygnął, że w żyłach dwojga płynęła odziedziczona po ojcu magia, pozostała zaś dwójka została naznaczona przez przeklętego demona. Jako że był człowiekiem roztropnym, poradził księciu, aby co prędzej zabić pomiot demona, nim ściągnie jeszcze większe nieszczęście.

Wieśniacy pokiwali głowami w uznaniu dla mądrości jego słów. Od lat doświadczali podstępności potworów i wiedzieli, jak należy z nim postępować.

– Książę jednak przywiązał się niezmiernie do dzieci i nie dał wiary ostrzeżeniom. Mijały lata. Malcy rośli szczęśliwie, bacznie obserwowani przez księcia i domowników, lecz mag pozostał nieufny i z każdym rokiem jego zatroskanie się pogłębiało. Inni widać wyczuli jego niepokój, ale nic nie mogli uczynić, nie zdradził, bowiem nikomu, które z dzieci pochodziły od demona, a oprócz koloru oczu niczym nie różniły się między sobą. Aż pewnego dnia, kiedy książę jak zwykle udzielał posłuchania ze szczytu wysokich schodów, nieoczekiwanie zachwiał się i na oczach zdumionych dworzan spadł z tysiąca marmurowych stopni, skręciwszy sobie kark. Pomimo całej potęgi i wszelkich bogactw, które zdołał zgromadzić, żadna magia nie mogła już przywrócił go do życia.

– Tak zwykle bywa – wtrącił stary Alessandro i jego pokryte bielmem oczy błysnęły w ciemnej twarzy. – Śmierć dla wszystkich równie okrutna, dzieci i starców, książąt i nędzarzy.

– Ci, którzy stali najbliżej, zaklinali się jednak, że książę spadł za przyczyną jednego z chłopców, tego o czarnych oczach, i rychło w całym zamku obwołano go synem demona, choć on sam głosił się prawym dziedzicem ojca i spadkobiercą jego praw. Na poddanych padł wielki strach. Najodważniejsi z nich, a może najbardziej przerażeni, zakradli się w nocy do komnat książęcych dzieci, aby pochwycić pomioty demona w sieć i ukamienować je na dziedzińcu za ojcobójstwo. Ale znaleźli jedynie niebieskookiego chłopca i jego siostrę, której tęczówki również były pełne magii. Ich siostra i brat zdołali zbiec – jak potem mówiono, za przyczyną ojca-demona, który przestrzegł ich przed napaścią. Wymknęli się z pałacu, ukradli rybacką łódź i głuchą nocą spuścili ją na wzburzony odmęt cieśniny.

– Utonęli? – zapytał z nadzieją któryś z młodszych chłopców, wyraźnie oczekując, że wnet sprawiedliwości stanie się zadość.

Jednak nie była to noc moralnej nauki. Nie w opowieści bajarza.

– Ocaleli. – Starzec potrząsnął głową. – Zbudowali sobie dom po drugiej stronie cieśniny, na bliźniaczej białej skale, a z czasem wyrosło wokół niego wielkie, ludne miasto. Jednak nikt z jego mieszkańców nie przeprawiał się na drugi brzeg, do pałacu i otaczających go posiadłości, gdzie wciąż uważano ich za potomków demona-łabędzia. Potem nastał czas wojen. Oba miasta zmarniały i powoli popadły w ruinę. A cieśnina pomiędzy nimi rosła coraz bardziej, aż wreszcie stała się głęboka jak niebo…