Ale kiedy chciała wraz z innymi ruszyć na pole, poczuła na ramieniu szorstką dłoń.

– O, nie – rzekła surowo matka. – Jak na jeden dzień dość już zmarnowałaś czasu, a przy pieleniu dafnisów nie będzie z ciebie wielkiego pożytku. Pójdziesz ze mną. Nina zaczęła rodzić. Czas, żebyś przyjrzała się kobiecemu trudowi.

* * *

Nina krzyczała cała noc. Sancha z trudem rozpoznawała jej głos, choć znała go bardzo dobrze, podobnie jak tę izbę o świeżo pobielonych ścianach. Starsza siostra Bianca była pogodną, hałaśliwą kobietą o twarzy nakrapianej niezliczonymi piegami. Choć długo nie mogła doczekać się własnych dzieci, zawsze miała ciepłe słowo dla młodszego brata i jego przyjaciółki.

Teraz leżała za przepierzeniem, na wąskim łóżku we wnęce oświetlonej tylko mdłym łojowym kagankiem, toteż Sancha nie widziała zbyt wiele nawet wówczas, kiedy matka wepchnęła ją za zasłonę. Stare kobiety, które zajmowały się położnicą, zasyczały gniewnie spod czarnych chust i szybko odsunęły małą na bok. Poród był trudny i nie potrzebowały ślepawej, bezużytecznej dziewczynki, która będzie im wchodzić w drogę.

Przed świtem krzyki Niny stały się donośniejsze i wezwano ojca Barnaba. Przybył bez zwłoki. Z zadowoleniem omiótł wzrokiem gromadkę kobiet, które głośno odmawiały modlitwy, przycupnięte na stołkach i ławach u pieca. Nina zawyła, a zza przepierzenia wychynęła jedna ze staruszek.

Modlitwa w izbie przycichła.

– Dobrze, że jesteście, ojcze. – Wytarła o fartuch zakrwawione ręce. – To nie potrwa już długo.

– Jej mąż, niech go wszyscy święci prowadzą, zginął wczoraj na morzu. – Mnich ze smutkiem potrząsnął głową. – Modlę się, aby nie utraciła i dziecka.

– Dziecko jest silne, ojcze – stara spojrzała na niego bystro – i nie lękamy się, że umrze. Obawiamy się czegoś znacznie gorszego – dodała przyciszonym głosem, po czym znów znikła we wnęce.

Wśród kobiet rozszedł się szmer, zagłuszony zaraz przez głos rodzącej. Przycupnięta na ziemi Sancha poczuła, jak kościste palce matki zaciskają się mocno na jej ramieniu. Twarze sąsiadek były białe jak świąteczne, pszeniczne ciasto i ściągnięte oczekiwaniem. W ich oczach połyskiwał strach, a czasami jeszcze coś – okrutne, drapieżne pragnienie.

Zza sukiennej zasłony niosła się dławiąca woń krwi. Wrzaski cichły stopniowo, zastąpione przez inne odgłosy – nerwową krzątaninę staruch, ich podniesione głosy, stukot naczyń. Potem wszystko się urwało. Sancha nie dosłyszała nawet pierwszego krzyku dziecka.

– Wejdźcie, ojcze – rozległo się z wnęki.

Mnich podniósł się pospiesznie, ściskając w dłoniach kadzielnicę, ozdobioną świętymi wizerunkami.

– Zła krew – odezwała się szeptem jedna z kobiet. Dłonie miała ciasno splecione na podołku. – Widzieliście jej palce u stóp, zrośnięte jak u wodnichy? Skażona krew odezwie się prędzej czy później.

– To się niejednemu zdarza – sprzeciwiła się inna. – Spomiędzy braci jej męża dwóch w dziecięctwie pomarło i święta ziemia ich nie pokryła. Pamiętacie? Marnieli i schli kolejno jak trawa w suszę, choć piersi matki nabrzmiewały od mleka. A szczęki mieli pełne zębów i twarze porośnięte sierścią. Ojciec Barnabo w ogóle nie powinien był im pozwolić zaczerpnąć oddechu…

Matka wymruczała coś ze złością, wskazując brodą na Sanchę, i kobiety zamilkły, czym prędzej.

Zasłona zafalowała znowu. Mnich wynurzył się z zasępioną twarzą, a za nim postępowała starucha z krwawym kłębem szmat w dłoniach.

– Dodajcie do ognia – rzucił ostro ojciec Barnabo. – Szybko.

Nic więcej Sancha nie zdołała zobaczyć, bo matka zakryła jej twarz rąbkiem fartucha. Ale czuła ohydny smród spalenizny i słyszała skwierczenie płomieni.

– To nie był cynocefalita – doszedł ją przez fartuch głos staruszki – tylko gegenees. Próbował sam utorować sobie drogę. Prawie ją rozerwał…

– Ninę? – odważyła się odezwać Sancha. Nie miała pojęcia, jakim sposobem potwór zdołałby się zakraść do wioski i tej chaty. Zwykle palisada była wystarczającą zaporą. – Czy on zaatakował Ninę?

– Dosyć! – Matka poderwała ją z ziemi i popchnęła ku wyjściu tak mocno, że dziewczynce zakręciło się w głowie. – Wyjdź stąd, głupia! Wyjdź stąd natychmiast!

Wypadła z chaty jak strzała, byle dalej od przemożnej woni krwi i śmierci. Gdy mijała l'Albero del Miracolo, wychwyciła szept:

– Sancha?

Bianco wynurzył się zza pnia – był nie więcej niż słabym konturem na tle głębokiej ciemności, ale rozpoznała jego głos.

– Co z nią? – Chwycił ją za rękę. – Co z Niną i dzieckiem?

– Nie widziałam – odparła niepewnie. – Chyba coś złego.

– Opowiedz mi! – zażądał. – To trwało tak długo – dodał ciszej. – Wdrapałem się na jabłoń, lecz w izbie było ciemno i nic nie widziałem. Słyszałem tylko krzyki.

W tę jedną noc nie mógł wejść do chaty siostry. Jak wszyscy mężczyźni, musiał się trzymać z dala od domostwa rodzącej.

– Nie widziałam jej – zaczęła ostrożnie. – Ale kiedy noc dobiegała kresu, babki wezwały ojca Barnaba.

– Co się wydarzyło?

– Nie wiem. Dziecko nie chciało się urodzić, a sąsiadki rozmawiały o potworach. O zrośniętych palcach twojej siostry i martwych braciach jej męża. A potem ojciec Barnabo wyszedł od Niny, lecz nie było słychać płaczu dziecka. Nikt się nie cieszył. Powiedzieli, że rozszarpał ją gegenees. Ale to przecież niemożliwe. Skąd miałby dość odwagi, aby wejść do chaty pełnej ludzi?

Bianco odwrócił się od niej i ciężko oparł dłońmi o pień l'Albero del Miracolo. Wydawało się, że jego plecy drżą od tłumionego płaczu.

– Nie martw się. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Na pewno go złapią. Gegeneesy nie są zbyt mądre.

Chłopak otrząsnął się jak pies, kiedy go dotknęła.

– Przejrzyj na oczy, Sancho – rzucił ze złością. – Nie możesz być przecież tak głupia. Żaden potwór nie zakradł się tej nocy do izby i nie rozerwał Niny na strzępy. Żaden prócz tego, którego urodziła. Nosiła w łonie gegeneesa o sześciu ramionach, a on postanowił wyszarpać sobie pazurami drogę z jej ciała.

– Nina nie mogła być jedną z nich! – zaprotestowała. Bianco nie zrozumiał.

– Jedną z kogo?

– Jedną z tych wszetecznych kobiet, które uciekają na pustkowie, by cudzołożyć z potworami. Zresztą w okolicy od lat nie pojawili się gegeneesi.

Chłopiec milczał długą chwilę. Potem roześmiał się sucho.

– Po co miałaby ich szukać? To jest w nas, Sancho. Płynie w naszej krwi. Popatrz! – gwałtownie zerwał z czoła szmatkę podtrzymującą włosy.

Stali tuż obok siebie, o wyciągnięcie ramienia albo nawet bliżej, i mimo ciemności Sancha od razu spostrzegła zdradziecki, wilgotny błysk pośrodku jego czoła. Nawet nie krzyknęła ze strachu. Bez namysłu wyciągnęła rękę – jak dziecko do świecidełka. Trzecie oko pośrodku czoła Bianca, oko argusa, mrugało niespokojnie, kiedy wodziła wokół niego palcami.

– Jak to możliwe? – spytała prawie bezdźwięcznie.

Bianco znów wydał zduszony, histeryczny chichot, ale zdołał jakoś nad sobą zapanować.

– Grzech i sromota, jak zwykle. – Odsunął się od niej. – Nie martw się, ojciec Barnabo wszystko ci wyjaśni. Ja nie mam czasu. Muszę uciekać.

– Nie drwij ze mnie. Nie zasłużyłam sobie na to.

– To prawda, nie zasłużyłaś sobie – rzekł łagodniej. – Nikt z nas sobie nie zasłużył na to, co się wydarzyło, jednak rzeczy dzieją się tak czy owak. Jeśli dalej będziemy zwlekać, jutro znów spotkamy się przy l'Albero del Miracolo. Tyle że tym razem ja będę przybity do niego żelaznymi ćwiekami.

– Kto miałby to zrobić?

– Ojciec Barnabo. – W głosie chłopca znów pojawiły się szydercze nuty. – Nasi sąsiedzi. Cała wioska pospołu.

– Nie…

– Sancho – przerwał jej – trzy łodzie nie powróciły zeszłej nocy z morza. Stada przetrzebili argusi, a na polach rozrastają się dafnisy. Plagi spadają na nas jedna po drugiej, bez żadnego miłosierdzia. Może Przedwieczny postanowił pokarać nasze nieprawości, ale też grzech musiał być wielki, wedle srogiej kary. Ktoś, więc musiał zawinić. Kto zaś, jeśli nie niewiasta, która dała życie potworowi, i jej obmierzły pomiot? Samym swoim istnieniem plugawią oblicze ziemi. Ale mogli przecież uczynić jeszcze więcej. Sprowadzić na nasze wody plagę syren i wskazać argusom, swoim pobratymcom, letnie pastwiska owiec. Rozumiesz teraz, dlaczego muszę uciekać? Nina urodziła gegeneesa i o świcie ojciec Barnabo zastuka do naszej chaty, żeby sprawdzić, czy matka i ja nie nosimy na sobie znaku potwora. Żadne z nas nie przetrwa tego badania. Dobrze, że chociaż Nina nie żyje… – dokończył ciszej. – Ją też by zamęczyli.