Potem wieśniacy zaczęli rzucać włócznie i kamienie. Argus krzyczał, na darmo usiłując przywabić swoich. Miał silny głos, ale w jego wrzaskach nie dawały się odróżnić żadne słowa. Kiedy w końcu go wydobyto z jamy, Sancha zdołała przepchnąć się bliżej pomiędzy kolanami starszych. Oczy potwora nieruchomo wpatrywały się w niebo, a trzecia, nieludzka źrenica pośrodku czoła była olbrzymia i błękitna jak letnie morze.

Ojciec Barnabo zamierzał zatrzymać truchło, wypchać je i powiesić na ścianie świątyni jako wotum. Niestety lato było wyjątkowo upalne i trup zaczął się psuć jeszcze tej samej nocy. Śmierdział tak straszliwie, że wioskowe kundle, wyjąc, zbiegły się pod świątynię. Nie dało się nawet zatknąć jego głowy na palisadzie na postrach dla innych monstrów, bo owce na widok trofeum pierzchały z przeraźliwym beczeniem. Na koniec mnich musiał nakazać wrzucić ścierwo argusa do morza, z daleka od wioski.

Dzisiaj jednak przy bramie nie było martwego potwora, tylko okrwawiony pastuszek i ze dwa tuziny przerażonych owiec, które zbiły się wokół niego w ciasną gromadę. Wieśniacy tymczasem nadbiegali ze wszystkich stron, z niedowierzaniem przyjmując to nowe nieszczęście. Ojciec Barnabo gnał pomiędzy pierwszymi, aż do kolan zakasawszy wytarty habit.

– Co się stało? – wydyszał.

– Argusi. – Chłopiec wypuścił z dłoni pasterski kij i osunął się na czworaka, jakby nagle zabrakło mu sił. – Wielka horda argusów, ojcze. Zbiegli ze wzgórz, zanim podniosła się mgła, i opadli nas ze wszystkich stron. Mieli włócznie, ojcze… – zachłysnął się płaczem. – Zabijali zwierzęta i ludzi po równo…

Czarnosiwa owca odłączyła się od stadka i, becząc, podbiegła do Sanchy. Za nią podążyły dwie następne. Dziewczynka z ulgą zanurzyła dłonie w szorstkie runo. Połowa ich dobytku ocalała z napaści.

Ojciec Barnabo i dwóch innych już zamknęli bramę. Podpierali ją teraz od środka ciężkimi drągami.

Ktoś znienacka dotknął jej ramienia. Bianco.

– Idź stąd, Sancha – nakazał chrapliwie. – To nie będzie miejsce dla dzieci, jeśli argusi, napadną na wioskę.

Chciała zaprotestować, bo przecież był od niej starszy zaledwie kilka miesięcy, ale coś w jego głosie ją powstrzymało. Odsunął się o kilka kroków i nie widziała dobrze twarzy przyjaciela. Zwykle to nie przeszkadzało, umiała odczytywać jego nastroje. Jednak nie dzisiaj. Dotknęła tylko przelotnie policzka chłopca. Odepchnął ją szybko, lecz i tak poczuła na palcach wilgoć. Płakał. Nie wiedziała, dlaczego.

Ojciec Bianca zginął trzy lata temu, rozszarpany przez lamie, i nie zostawił rodzinie wiele dobytku, toteż chłopiec nie utracił dzisiaj krewnych ani owiec. Wprawdzie mąż jego siostry pływał na jednej z zatopionych łodzi, lecz był to człek skąpy, zazdrosny i porywczy, więc Nina często obnosiła na twarzy purpurowe sińce, ślad jego karcącej ręki. Bianco nie miał powodu, by płakać.

Zapewne, dlatego ją przeraził.

* * *

O zmierzchu okazało się, że do dwóch nieszczęść przybyło trzecie, zdaniem matki dotkliwsze od poprzednich, choć nie zwiastowała go graja.

Do wioski przybył bajarz.

Argusi nie próbowali sforsować palisady, jakiś czas krążyli tylko wokół osady, wyjąc przeraźliwie i wygrażając oszczepami. Brama pozostała jednak zamknięta, nawet, kiedy na dobre znikli ze zrabowanym stadem wśród wzgórz, i bajarz długo stał pod wejściem. Dopiero ryczenie zniecierpliwionego osła przekonało strażników, że obcy nie jest jednym z potworów. Trwożliwie uchylili wierzeje i starzec wemknął się do środka, ciągnąc za sobą opornego zwierzaka.

Był wysokim mężczyzną, choć wyschłym na wiór i pomarszczonym. Długie, siwe włosy zbierał na karku w ciasny warkocz, zwykle ukryty pod filcowym kapeluszem. Jego odzienie też w niczym nie przypominało strojów wieśniaków. Nosił luźną tunikę z szarego sukna i obszerne spodnie, puszczone luźno na buty ze świńskiej skóry. W chłodniejsze dni wdziewał także płaszcz z grubej wełny, gdyż, jak kiedyś powiedział do Sanchy, wiekowe kości przeczuwają już chłód grobu.

Istotnie, dziewczynce wydawał się stary jak świat. Ale z czasem spostrzegła, że kolejni starcy marli pomiędzy jego wizytami w osadzie i grzebano ich na maleńkim cmentarzyku za świątynią, bajarz zaś nie zmieniał się ani trochę. Odwiedzał wioskę nie więcej niż kilka razy do roku, nieodmiennie pełen opowieści o cudach i dziwach wielkiego świata, Sancha uwielbiała jego historie.

Tego wieczoru jednak nie miała okazji ich słuchać. Matka najpierw rozpłakała się na widok ocalałych owiec, dalej wybuchła stekiem złorzeczeń, rozpaczając nad utraconym dzbanem, po czym wysłała córkę nad strumień na poszukiwanie naczynia, a po powrocie obiła ją rzemieniem i zamknęła za karę w drewutni. Dlatego dziewczynka nie widziała przybycia bajarza. Umiała je sobie jednak wyobrazić, za każdym razem, bowiem wyglądało tak samo.

Na pewno zatrzymał się przed progiem, z nisko pochyloną głową oczekując słów zaproszenia. Matka wysyczała coś pod nosem na jego widok, ale nie ośmieliła się głośno oponować, kiedy Nevio z czcią wprowadzał starca do izby. Jeden raz pod nieobecność męża poszczuła psami tego człowieka, którego uważała za potępionego czarnoksiężnika i sługę demonów. Nevio dowiedział się jednak. Pożyczył od kowala jedynego konia w wiosce, dopędził bajarza gdzieś pomiędzy północnymi wzgórzami i długimi zaklinaniami nakłonił do powrotu, po czym wywlókł żonę z chaty i na oczach zdumionych sąsiadów pobił ją do krwi jednym z drągów, na których rozwieszano sieci.

– Nigdy więcej nie odmówisz temu człowiekowi schronienia, chleba i wody – rzucił twardo. – Czy wiesz, dlaczego?

– Wiem – wyszeptała zakrwawionymi wargami matka.

– Więc powiedz – zażądał Nevio i wymierzył kolejny cios, choć zwykle stronił od okrucieństwa.

– Ponieważ uratował ci życie.

– To prawda, kobieto. – Nevio skinął głową. – Ocalił mnie, kiedy nikt inny nie chciał mnie ratować, na własnych rękach wyniósł mnie spomiędzy trupów, a skoro wydobrzałem, oddał tutejszym ludziom na wychowanie. Zacnym, poczciwym ludziom, którzy przyjęli mnie jak własne dziecko, choć nie wiedzieli, skąd pochodzę i jakiej jestem krwi.

Sąsiedzi pokiwali głowami. Dobrze znali tę historię. Choroba nie dotknęła ich wioski, ale słyszeli o wielkiej zarazie, karze za bluźnierstwa czarodziejów, która wyludniła połowę Półwyspu. Rybacy nie użalali się zbytnio nad dolą grzeszników z odległych miast – sami byli sobie winni, skoro uciekali się do przeklętej sztuki magów i hołubili w swych domostwach złe duchy. Ale mieszkańcy okolicznych wysp byli, jak oni, zwyczajnymi, ciężko pracującymi rybakami. Przestrzegali boskich praw i stronili od zakazanej magii. Dlatego w wiosce litowano się nad losem Nevia, który z powodu cudzych przewin utracił całą rodzinę.

Ojciec zamyślił się na chwilę, jakby wspominał ów jesienny dzień, kiedy bajarz zawitał do osady i położył przed radą starszych wychudzonego oseska, który na widok tylu obcych ludzi zachłystywał się krzykiem i własnym przerażeniem. Ale Nevio oczywiście był zbyt mały, by zapamiętać, jak starsi wioski sprowadzili ze świątyni ojca Barnaba i przywołali trzy stare kobiety, szczególnie doświadczone w rozpoznawaniu skażonej krwi. Potem rozdziali chłopca ze szmat, w które bajarz go owinął dla ochrony przed chłodem, aby obejrzeć dokładnie każdy skrawek jego ciała i odszukać znamię demona – rybią błonę pomiędzy palcami stóp, która kiedyś rozrośnie się w ogon trytona, albo zgrubienie pośrodku czoła, gdzie z czasem pojawi się trzecie oko argusa.

Badali dziecko długo i nieubłaganie, choć posiniało od chłodu i wrzasków. Musieli być ostrożni, bo w przeszłości już się zdarzało, że potwory podrzucały swoje małe pod ludzkie siedziby. Nic nie znaleźli. Chłopiec był wątły, zagłodzony niemal na śmierć i w cichości ducha powątpiewali, czy pożyje do wiosny. Jednakże nie miał w sobie nic z demona.

– Ale nie, jest inny powód, abyś przyjęła go pod własny dach -podjął z namysłem Nevio, który był milkliwym mężczyzną i słowa przychodziły mu z trudem. – Ten mianowicie, że tak ci nakazuję. Ja, twój mąż. A ty masz być mi z woli bożej posłuszna.