Sąsiedzi znów pokiwali z aprobatą głowami. Skoro Nevio postanowił skarcić swoją kobietę za nieposłuszeństwo, nikt nie zamierzał się wtrącać. To była sprawa rodzinna. Nawet ojciec Barnabo nie pochwalał krnąbrności niewiast.

Matka również zrozumiała bardzo szybko, że znikąd nie doczeka się pomocy. Pociągając nosem, powlokła się do izby i nigdy więcej nie próbowała odpędzić bajarza. Jednak nie kryła bynajmniej niechęci, on zaś nie pchał się jej za bardzo przed oczy. Ale tego wieczoru nie kosztowało go to wiele wysiłku. Zdążył tylko rozjuczyć osiołka i wprowadzić go do zagrody, po czym ruszył z Neviem na zebranie starszyzny.

* * *

Rada wioski zgromadziła się, jak zwykle, w nawie świątyni. Starcy siedzieli na dwóch długich dębowych ławach, za nimi stali ojcowie rodzin, a jeszcze dalej, w cieniu pod wiekowymi ścianami, kłębił się tłum nieżonatych mężczyzn, wyrostków lub nawet chłopców, jeśli mieli wystarczająco wiele odwagi, aby się tu zakraść. Sancha nigdy nie oglądała podobnego zgromadzenia: kobiety ani tym bardziej niedorosłe dziewczyny nie zabierały głosu w sprawach wioski. Jednak następnego ranka bajarz opowiedział jej wszystko dokładnie.

– Najpierw ojciec Barnabo prawił wiele o grzechu i bluźnierstwach magów, którzy uzurpowali sobie boską moc tworzenia, gdy jęli łączyć demony z materią, aby powołać do życia niezliczone, obmierzłe monstra. Wszyscy słuchali go z należytą uwagą, choć powtarza tę samą historię od trzydziestu lat. – Bajarz skrzywił się, jakby owo jawne lekceważenie pradawnej sztuki opowieści sprawiało mu ból. – Potem obiecał odprawić specjalne nabożeństwo żałobne za dusze wieśniaków. Nawet tych, których pochłonęło morze, oczywiście z wyjątkiem Donnina, którego nic już nie ocali przed wiecznym potępieniem. To nieco ożywiło zgromadzenie.

Sancha skinęła głową. Ojciec Barnabo nie zwykł pobłażać występkom i zazwyczaj bardzo sumiennie badał, czy ofiary potworów nie uległy im z własnej woli. Widać jednak ogrom nieszczęścia, które spadło na wioskę, natchnął go niecodzienną łaskawością.

– Prawdziwy zamęt nastał jeszcze później, kiedy mnich wezwał starszych do świętej wyprawy przeciwko potworom. Przeciwko dzikim argusom, złodziejom wiejskiej trzody, plugawym syrenom, które sprowadzają sztormy, ich sługom hippokampom i kakosom, a nawet skylli, co siedzi w jaskini u północnego skraja zatoki. Inaczej nigdy nie nastanie pokój, rybacy będą ginąć w odmęcie oceanu, a chłopcy, strzegący stad, staną się strawą okrutnych bestii.

Dziewczynka wstrzymała ze zdumienia oddech. Owszem, ojciec Barnabo od dawna nawoływał, aby wyplenić z wyspy obmierzłe monstra. Brakło jednak wieśniaków do podołania podobnemu zadaniu. Mogli najwyżej zabić harpunami syrenę, jeśli sztorm wyrzucił ją daleko na brzeg, zastawiać wokół pastwisk pułapki na argusów, wybierać jaja z gniazd stymfalid albo podkładać ogień pod kopce myrmaków. Ale na swych kruchych łódkach nie dościgną na otwartym morzu hippokampa ani w tamaryszkowych zaroślach nie stawią czoła spragnionej krwi lamii. Sama wyspa była zbyt rozległa i dzika, aby opanowali wszystkie jej zakątki, a co dopiero mówić o niezmierzonym morzu, które z dawien dawna stanowiło siedzibę potworów.

– Oszalał. – Bajarz odgadł jej myśli. – Jak reszta jest na wpół przytomny ze strachu. Syreny i wcześniej napastowały rybaków. Jednak zadowalały się jednym nieostrożnym młodzikiem, teraz zaś utraciliśmy dwie łodzie, i nawet ojciec Barnabo się boi.

Sancha podniosła oczy znad miski korzeni, które matka kazała jej oczyścić na obiad.

– Mnich jest stary – wyrzekł powoli bajarz. -Jest stary i pamięta, że kiedyś było tu więcej wieśniaków. Znacznie więcej. A przecież nawet wtedy nie zdołali wytępić potworów.

– I co mu odrzekli?

– Och, wysłuchali mnicha w skupieniu, jak zwykle. – Bajarz uśmiechnął się półgębkiem. – Rozumieją przecież jego niepokój i świętą furię. Ale nie będzie żadnej wyprawy przeciwko argusom, którzy ponoć rozplenili się niezmiernie na północnych wzgórzach. Najwyżej podrzuci im się jakąś zatrutą padlinę, niech wyzdychają w boleściach. Nikt nie zamierza też drażnić skylli w jej grocie. Co to, to nie. Przecież każdy w wiosce od dziecka wie, gdzie siedzi potwór, i nikt się nie zapuszcza na tamte wody. Jeśli cokolwiek gadzina pochwyci i zeżre, to najwyżej nieostrożnego trytona, hippokampa albo kakosa, co nie jest ostatecznie żadną stratą. Ponadto gdyby ktoś nadpłynął od strony Półwyspu, jakiś pirat albo mag przeklęty, niezawodnie wybierze drogę obok skylli. Zatem i ten będzie z niej pożytek, że w razie, czego obcą załogę należycie przetrzebi, bo jest szybka i każdą z sześciu głów potrafi złapać ofiarę. Po co mają się tutaj plątać nieproszeni goście? Nie wiedzieć, jakie nowe zło za nimi przyjdzie. Niechże, więc skylla zostanie. Ale z syrenami inna będzie sprawa.

– Dlaczego?

Bajarz poskrobał się po głowie i milczał jakiś czas.

– Bo tak długo mnich gadał, aż się starcy ugięli – odparł w końcu z westchnieniem. – Bali się, że jak się uprą, odmówi należytego pochówku ich krewnym. Ale przeważyło coś jeszcze. – Na twarzy bajarza pokazał się dziwny grymas. – Barnabo podburzył młodych. Donnino miał licznych przyjaciół i wielu chce pomścić jego upadek. Mnich nazwał ich ostrzem Pana. Dzisiaj w południe wypłyną.

Sancha i Bianco stali z bajarzem w przystani, kiedy ośmiu młodzieńców w śnieżnobiałych koszulach i z czołami wciąż błyszczącymi od poświęconego oleju wyłoniło się ze świątyni. Pierwszy z nich niósł chorągiew z wizerunkiem świętego Diamante, który zabił hydrę, pozostali zaś z dumą dzierżyli harpuny i szerokie noże do szlachtowania bydła. Z tyłu dreptał ojciec Barnabo, z pokornie pochyloną głową, lecz w jego twarzy raz po raz odbijał się wyraz dogłębnego zadowolenia.

– Czy naprawdę pokonają potwory? – zaniepokoiła się Sancha, bo ośmiu śmiałków wyglądało dziwnie żałośnie na tle sinoniebieskiego przestworu morza.

– Żartujesz, głupia? – ofuknął ją Bianco. – Ośmiu głupków przeciwko wszystkim potworom oceanu? Syreny rozszarpią ich na drobne strzępy.

Ojciec Barnabo zatrzymał się przy pomoście i wysokim, koźlim głosem zaintonował triumfalny hymn. Młodzieńcy kolejno pochylali się, by przyjąć jego błogosławieństwo, ale w ich gestach i postawie nie dawało się odczytać szczególnej pobożności. Chcieli zabijać potwory i powrócić w sławie do rodzinnej wioski. Nic więcej.

– Dlaczego syreny tak nas nienawidzą? – Dziewczynka podniosła na bajarza bladoniebieskie oczy.

Po obliczu starego przemknął cień.

– Ściągają sztormy, ponieważ taka jest ich natura. Są tym, czym je uczyniono. Jak my wszyscy.

– A jak je uczyniono?

Oczywiście bardzo dobrze pamiętała nauki ojca Barnaba o występnych sztuczkach czarodziejów, pragnęła jednak posłuchać bajarza, zanim matka znajdzie jej jakieś niecierpiące zwłoki zajęcie na resztę dnia. W opowieściach wędrownego starca wszystko wydawało się zupełnie inne, a najzwyklejsze rzeczy nabierały posmaku cudowności.

– Syreny… – Bajarz mlasnął, jakby smakował to słowo i obracał je na języku. – Nie, nie opowiem ci teraz o syrenach, aby wicher i fale nie uniosły ku nim opowieści i nie ściągnęły ich na tutejsze wody, morskie stwory są, bowiem skryte i zazdrosne o własne tajemnice. – Umilkł, zapatrzony w toń zatoki.

Sancha nie ośmieliła się go ponaglać – wyrwany znienacka z zadumy, mógł się obrazić i nie odezwać więcej ani słowem.

Chłopcy z wioski odbili od pomostu. Biały żagiel łodzi wydawał się zdumiewająco kruchy na tle otwartego morza.

– Dzisiaj mam dla ciebie inną historię – podjął bajarz. – O dziewczynie, która dawno temu urodziła się na wyspie pośrodku morza, wygiętej niczym ośli grzbiet i sterczącej pod gęstwą lasu. Jej ojciec… – urwał i znów zamyślił się na chwilę. – Jej ojciec znał wszystkie tajemnice wód, zdradzieckie prądy, podwodne łąki, gdzie zbiera się nieprzebrane mrowie śledzi, dorszy i sardeli, skały, na których wylegują się foki i trytony, a także mielizny, rafy i ławice piasku, co więzi kadłuby okrętów.