– Tak, kobieto! – tuż nad ich głowami rozległ się szorstki głos Trifone i oboje podskoczyli z przestrachu. – Opowiedz mu, jak twój pradziad zabił smoka i jak uwolnił księżniczkę spod jego mocy. A nie zapomnij i o tym powiedzieć, jak mu zapłacono!

Siekiera uderzyła znienacka i Graziano otworzył usta do krzyku. Wydało mu się, że ostrze jest wymierzone prosto w skroń matki. Jednak skręciło, jednym cięciem odłupując konar najbliższego dębczaka. Trifone ociosał go z pomniejszych gałązek, bardziej ze złości niż z potrzeby, a potem rzucił na stertę bierwion. Matka siedziała z nisko pochyloną głową, jej palce, ciasno splecione na podołku, były jak węzeł korzeni.

– Chodźmy, kobieto – powiedział Trifone. – Mały jest zmęczony, a i tobie przyda się lepsze posłanie niż garść zbutwiałych liści.

Potem posadził sobie Graziana na ramieniu, na drugie zarzucił siekierę. Jego koszula przesiąkła potem, wilgocią lasu i zapachem dębowej kory, więc wszystko było znów jak należy, zwyczajne i oczywiste. Zanim doszli do wioski, Graziano usnął. W dwa dni później zaczęła się pora strzyżenia owiec, a kiedy dobiegła końca, ojciec zabrał Graziana na wspaniały, wielki jarmark. Przez całą niedzielę chłopiec siedział na wozie pełnym piast, szprych i kół, a wieśniacy z pięciu wiosek podchodzili i każdy chwalił sztukę Trifone kołodzieja. Pod wieczór mieli tyle miedzianych groszy, że wystarczyło na piękny pęk rzemieni, pudełko gwoździ i nową chustę dla Arianny. Ale żaden z nich nie wspomniał ni słowem o smoku z góry lub życzeniu.

Graziano jednak nie zapomniał ani tej, ani innych opowieści. Choćby najnowszej o wiośnie pomoru, który nie zatrzymał się na skraju Bosco Nero, jak czynili dotąd najeźdźcy, grasanci i poborcy podatków. Nie, pomór zagłębił się śmiało w mrok puszczy, przemknął na kupieckim wozie pomiędzy ociężałymi gałęziami jodły i przy wesołym dźwięku pasterskiej piszczałki pokonał rwące górskie potoki. Spadł znienacka na pięć wiosek, przyczajonych po obu stronach góry, która przed wiekiem należała do smoka o złotych łuskach. I nic nie można było zrobić. I nic nie miało być już takie jak przedtem.

W każdą niedzielę matka prowadziła Graziana w cień kościelnej apsydy, ku czterem drobnym pagórkom porośniętym trawą i zielem. Jego siostry – Elisena, Orietta, Clarabella i Berenice – umarły jednego popołudnia podczas owej chłodnej wiosny, kiedy czerwona śmierć grasowała na obu stokach góry. Stali przy nich chwilę, nasłuchując letniego brzęczenia pszczół albo zimowego krakania wron. I odchodzili bez słowa, skłaniając jedynie nieznacznie głowy przed portykiem świątyni, bo proboszcz umarł rychło po siostrach Graziana i nikt nie pojawił się na jego miejsce, aby rozkołysać kościelny dzwon.

Tylko Graziano zastanawiał się czasem, jakie też one były, te cztery siostry, których nigdy nie poznał, ponieważ urodził się rok prawie po tym, jak pogrzebano je na starym wiejskim cmentarzyku. A kiedy podrósł, pytał sam siebie, czy i one puszczały korowe łódki na strumyku i biegały po trawiastych pagórkach za stadkiem gęsi. Ciekawe, jak by to mogło być, gdyby czerwona śmierć nie uprowadziła ich w tanecznym korowodzie daleko poza krawędź Bosco Nero. Jednak przenikliwa melodia pomoru wywiodła wszystkie dzieci z wioski na zboczu smoczej góry. Co do jednego. Jak szczurołap z baśni. Ale tego samego roku, nim jeszcze spadł pierwszy śnieg, urodził się Graziano.

Dziecko pomoru. Wiedział, że tak wołają go za plecami. Pamiętał, jak zeszłej wiosny ciotka Isotta, która mieszkała tuż za warsztatem Trifone, rzuciła się u studni na Ariannę. Pamiętał kredową twarz matki, strużkę krwi spływającą powoli po jej policzku, gdzie ugodził kamień. I krzyki ciotki Isotty, która, zanim inne kobiety odciągnęły ją precz, nazwała go odmieńcem i bękartem demona. Nie rozmyślał nad tym nadmiernie. Wciąż zakradał się do sadu ciotki Isotty, ale nie przyjmował już od niej drobnych poczęstunków – suszonych jabłek, leszczynowych orzechów i podpłomyków posmarowanych leśnym miodem. Ona też przestała go zapraszać pod okna chaty o ścianach oplecionych powojem, bluszczem i dziką różą. Czasami wychodziła na wioskowy plac w przyszarzałych wdowich sukniach, skurczona i drobna, mamrocząc pod nosem gniewne, niezrozumiałe słowa. Wydawała się coraz bardziej szalona i coraz bardziej podobna do Mirtilli, zaklinaczki, która żyła samotnie na szczycie góry, w grocie niegdyś należącej do smoka.

Kiedy Graziano skończył dziesięć lat, uznał, że jest wystarczająco dorosły, aby obejrzeć miejsce, gdzie jego pradziad spotkał księżniczkę o włosach jasnych jak słońce i walczył ze smokiem, który był cały złoty. Smoka nie znalazł. Za to Mirtilla tkwiła pod zeschniętym pniem sosny ze stopami opartymi na grzbiecie łaciatej świni, która, jak powiadano, była w istocie leśnym demonem, uwięzionym przez zielarkę pod postacią zwierzęcia. Starucha rozgarniała kijem kopiec na wpół zbutwiałych liści, które tliły się, dymiąc obficie, więc przez chwilę wierzył, że zdoła uciec niezauważony. Nie zdążył, Mirtilla podniosła głowę, a jej oczy były ciemne i wypełnione dymem.

– Uciekaj stąd, dziecko pomoru! – zawołała nieoczekiwanie jasnym głosem. – Idź precz, dziecko smoka, tutaj nie znajdziesz swego życzenia! Ani niczego innego!

Zbiegł stromą ścieżką, oniemiały ze strachu i z krwią dudniącą głucho w gardle, słysząc za plecami gromki śmiech Mirtilli i radosne pokwikiwanie świni. Ale może tylko mu się wydawało.

Zapadł zmierzch, gdy wreszcie odnalazł znajomą ścieżkę, i późna noc, zanim wyszedł z lasu na otwarte pole, daleko od wioski. Powietrze było chłodne, przesycone dymną wonią chwastów palonych na rżysku i rzepy pieczonej w popiele. Szedł wąską miedzą okoloną krzewami czarnego bzu i malinowymi pnączami, a zeschnięte badyle czepiały się nogawek jego spodni. Jęzory lasu wciskały się tu głęboko w wykarczowaną przestrzeń i miedza ginęła pomiędzy zagajnikami olchy, brzozy i leszczyny. Wiotkie, młode gałązki smagały jego ramiona, a smugi pajęczyny osiadały na włosach i policzkach. Graziano nie widział ich. Nie widział też lisa, który znienacka wypadł na ścieżkę i uciekł w popłochu, zamiatając kurz rdzawym płomieniem kity, ani sów pohukujących ku niemu trwożliwie znad skraju lasu. W uszach miał jedynie słowa Mirtilli, jej ostry, wysoki krzyk, w którym nie było strachu ni zaproszenia. Ani żadnej innej z rzeczy, które nauczył się rozpoznawać w głosach sąsiadek, kiedy gwarzyły z nim przy studni. Był dzieckiem urodzonym w roku czerwonej śmierci i bardzo dobrze znał głosy kobiet, u których w komorach puste kołyski zasnuwały się warstwą pyłu i goryczy.

W głosie Mirtilli nie było nic prócz szyderstwa.

Dziecko pomoru. Dziecko smoka.

Nie spostrzegł, że w zagajniku uczyniło się bardzo cicho. Dopiero, gdy ścieżka skręciła skrajem piaszczystego żlebu i wywiodła go znów na pustą przestrzeń, przystanął gwałtownie. Nie rozpoznawał tego miejsca. Za plecami miał ciemny obrys puszczy, która zdawała się odsuwać od dróżki i cofać niepewnie. Owionął go przemożny zapach piołunu, dzikiego czosnku i jeszcze czegoś, czego nie umiał nazwać. Nieznana ścieżka sprowadziła go w dół, w głąb kotlinki.

Przedarł się przez zbity gąszcz głogów, czarnego bzu i dzikiej róży. Krzaki zeschniętych malin i jeżyn, tworzące wewnętrzny krąg na dnie niecki, łamały się z chrzęstem pod jego trzewikami. A potem bardzo wyraźnie zobaczył niewielki, niemal niewidoczny pagórek poza łanem trawy, której źdźbła odchylały się na zewnątrz jak w jednym z owych zbożowych kręgów, gdzie tańczą demony. Nic więcej. Tylko pagórek u zbiegu dwóch ścieżek, które w księżycowym świetle bielały odkrytą łachą piasku niczym miękkie podbrzusze smoka.

Piołun i badyle dziewanny pokrytej brunatną łuską przekwitłych kwiatów falowały lekko na szczycie pagórka, lecz powietrze było ciche i nieruchome, jakby nawet wicher nie ośmielił się zapuszczać tak daleko. Graziano zrozumiał, że jest sam, że nikt oprócz niego – człowiek, czyżyk, wiewiórka lub polna mysz – nie przekroczy kręgu róż, malin i trawy. Wiedział, dlaczego. To było jego własne miejsce. Nie jaskinia na szczycie góry ani uroczyska pośrodku Bosco Nero, tylko ten skromny pagórek w potrójnym kręgu głogów, malin i trawy. Gdzie uśpione pod warstwą piasku i liśćmi piołunu spało jego życzenie.