Podmuch wichrów rzucił ją na kolumnę. Alhardo di Brionia trwał nieporuszenie w swym płaszczu koloru ultramaryny aż do ostatniej chwili, kiedy w tumanach pyłu, drobinek wody i mgły Sirocco zaczynała odróżniać kontury demonich twarzy i usta, rozwarte, gotowe pochłonąć wszystko na swej drodze. Dopiero wówczas wypowiedział kilka przyciszonych słów i tuman wichrów rozdarł się przed nim jak zetlałe płótno. Mag wyjmował z niego demony, nitkę po nitce, wiązał je na nowo i pętał zaklęciem, którego nie słyszano nigdy wcześniej. Nikt ze zgromadzonych na tarasie nie zdołałby go powtórzyć, choć przez moment nawet marmurowe trzony kolumn wibrowały tembrem głosu Alharda.

Sirocco miała nadzieję, że po śmieci maga przynajmniej niektóre z wichrów zdołały wyrwać się z Sacco di Eolo i odlecieć nad księżyc. Ale teraz rozpoznawała ponad wodami Golfo delle Spinarello piszczałki ich głosów i rysy, nakreślone sepią i sadzą na powierzchni zawiei. I pamiętała jeszcze coś. Ultramarynowy błękit płaszcza. Barwę, która na całym Półwyspie przynależała jedynie książętom-magom i której drobny strzęp jaśniał teraz ponad poszarpanym brzegiem zatoki.

Duilio di Monti Serpillini.

Jakimś sposobem wiedziała, że to właśnie on. Nikt inny. Żaden z magów-wygnańców, przyczajonych w kamiennych wieżach i na wpół zmurszałych pirackich warowniach, ani nawet miejscowy książę z zastępem pomniejszych mocy.

Tymczasem demony bryzy leniwie zataczały wokół łodzi pierwsze kręgi. Mag nie spuścił jeszcze wichrów z uwięzi, ale ich palce zostawiały na powierzchni wody drobne, spienione ślady. Rychło nadleciały następne. Etezje łapczywie oblizał twarz dziewczyny, murrlan potargał jej włosy i zalał twarz słoną morską wodą. Na samym końcu nadciągnął sirocco, jej imiennik, niosąc woń piołunu i pył znad wszystkich pustyń świata.

Fale zawrzały jak wywar stregi, gdy demony tańczyły ponad zatoką z hukiem, wyciem i poświstywaniem. Niecierpliwiły się. Na darmo. Czarnoksiężnik wciąż nie dawał znaku. W rozbryzgach piany, krzyżujących się nad rufą łodzi, Sirocco widziała, że stoi nad krawędzią skały, a jego ultramarynowy płaszcz łopocze w oddechu demonów.

Mały, rdzawy ptaszek poruszył się pod jej opończą i nim Sirocco zdołała stulić poły, wyprysnął w górę. Przez wycie demonów przebił się nagle wysoki, czysty głos kanarka. Pierwszy trel był jak dźwięk srebrnych dzwoneczków u drzwi jej domu, a potem śpiew wyostrzył się, wzniósł jeszcze wyżej w szoklach i turkotach, aż łzy napłynęły jej do oczu.

Przez jedną krótką chwilę timbrador rzucał wyzwanie Duiliowi i wszystkim demonom z jego zastępu. Potem rozjątrzone wichry stłumiły go i uniosły z poświstem.

– Nie! – zawołała Sirocco. – Nie dostaniesz go! Nie powinieneś go dostać!

Podmuch rzucił ją na kolana. Upadła, kalecząc dłonie o resztki wiosła. Woda zalała jej usta i oczy, a kiedy opadła, nad zatoką znów było cicho; tylko przerażone rybitwy z krzykiem krążyły ponad skałkami. Demony zniknęły, na przeciwnym brzegu Sirocco nie dostrzegła już ultramarynowego płaszcza maga.

Nie wiedziała, dlaczego odszedł. Dlaczego jej nie pochwycił.

Timbrador opadł na dno łodzi. Wzięła go w dłonie, krwawiące i śliskie od morskiej wody, lecz nie zdołała rozgrzać własnym ciepłem. Jego serce kołatało coraz słabiej, a kiedy dziób łodzi wbił się w szary morski żwir, uderzyło mocniej raz jeszcze i zamarło.

Sirocco wygrzebała płytki dół obok uschniętej oliwki, owinęła ptaka w kawałek własnego płaszcza i przykryła kamieniami. Potem przytroczyła do pleców sakwę z atlasem nieba i, nie spoglądając za siebie, wspięła się spadzistą ścieżką na szczyt góry, byle dalej od miejsca, gdzie demony Duilia zdołały ją wytropić i gdzie oglądała go po raz pierwszy.

Podążyła w górę strumienia. Kiedy rozgałęził się po drugiej stronie góry, pozwoliła, by południowy dopływ poprowadził ją w las karłowatych sosen i pinii. Odtąd wędrowała nocami. Powietrze było chłodne i przejrzyste, mrok chronił ją przed wzrokiem demonów. A w każdym razie tak jej się zdawało.

Wreszcie las skończył się na zboczu bezimiennej góry, choć jeszcze kilka dni później Sirocco natykała się na kępy kasztanów i samotne sosny o poskręcanych, rdzawych pniach. Strumyk zmienił się w strużkę, na koniec zaś zniknął pod potężnym głazem i nie pojawił się więcej. Kilka następnych dni przebijała się przez gęstwę mirtów i wawrzynów, splątanych, bezlistnych i spieczonych żarem. A kiedy woda w bukłaku zaczęła się kończyć, ze szczytu góry zobaczyła morze i most nad Abisso delle Ondine.

I wtedy pierwszy raz pomyślała, że niedługo nie będzie już miała, dokąd uciekać.

* * *

O zmierzchu zeszła na brzeg. Owinęła się opończą i nasunęła na twarz kaptur, ale na moście nie dostrzegła Duilia di Monti Serpillini i jego demonów. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Poganiacze pokrzykiwali sennie na gromadkę osłów o brunatnych grzbietach. Staruszka w płaszczu z morskiej trawy odpoczywała obok kosza chrustu, ciężko wsparta na kosturze. Celnik siedział na płaskim kamieniu przy wejściu na most i obojętnie zszywał dratwą cholewę buta. Jak gdyby był to zwyczajny wiejski most, przerzucony nad strugą w drodze na pastwisko.

Zawsze pragnęła zobaczyć ów most nad Abisso delle Ondine, głębią, która sięga aż do samego środka ziemi. Dawno, dawno temu pewien mag uwięził w skalnej kołysce na dnie głębi demony ognia, po czym zatopił je morskimi falami. Mówiono, że w zimowe noce duchy wciąż usiłują się uwolnić, a głębia mętnieje wówczas i burzy się niby mleczna polewka. Rybacy nawet w bezwietrzną pogodę niechętnie zapuszczali się na wody cieśniny, zresztą ryb nigdy nie bywało w niej w nadmiarze, wolały się trzymać poszarpanych skałek u brzegu.

Wreszcie po drugiej stronie głębi otwarto kopalnię srebra. Kilka miesięcy muły wynosiły urobek górskimi ścieżkami w górę przesmyku, gdzie rybacy nie bali się już zaklętych demonów. Potem zniecierpliwieni panowie sprowadzili na pomoc maga, Ugona di Monteverde, płacąc mu w srebrze trzykrotność tego, co ważył konno i w paradnej zbroi.

Ugo dwa dni i dwie noce snuł zaklęcia. Bez chwili wytchnienia splatał demony ze skałą, żelazem i drewnem dębów, które wycięto daleko w lasach Monti Serpillini i spławiono morzem aż do brzegu Abisso delle Ondine. Kiedy o świcie trzeciego dnia most był gotów, Ugo naciął swe ramię srebrnym sztyletem maga. Krew ściekła na dębowe bale, a potem wniknęła głębiej, by poprzez drewno, kamień i żelazo sięgnąć aż do samej esencji demonów, połączyć się z nimi bez reszty i nieodwracalnie.

Kiedy Sirocco patrzyła na głębię poprzez fioletowy zmierzch, most przypominał wyschniętą, kruchą gałązkę tamaryszku, przerzuconą ponad otchłanią. W istocie nie był niczym więcej niż wąską kładką, bez rzeźb i masywnych przypór, jedynie z dwoma pasmami konopnych lin, rozpiętych po bokach dla łatwiejszej przeprawy.

O Abisso delle Ondine powiadano, że nigdy nie wypuszcza zdobyczy i nawet wodnice nie potrafią sięgnąć jej dna i wynurzyć się na nowo. Ugo też musiał zapłacić, bo żaden mag, nawet najbardziej potężny, nie może bezkarnie dzielić krwi z demonem. Cena za podobną magię była tak wysoka, że Alhardo wolał, aby kopuły Brionii rozpadły się i runęły w chwili jego śmierci.

Na skalnym występie ponad przepaścią rósł różany krzak. Wątłe gałązki z mozołem wczepiały się w głaz, nieliczne liście skręciły się i zbrunatniały od bryzgów słonej piany. Sirocco znalazła jednak pojedynczy kwiat, nierozwinięty jeszcze, o ciasno stulonych płatkach. Zerwała go ostrożnie i zatknęła pomiędzy krawędź kaptura i włosy.

Staruszka w płaszczu z morskiej trawy podniosła głowę i spojrzała na dziewczynę oczami o zielono-złotych tęczówkach kota.

– Pozwólcie, że ulżę waszemu brzemieniu, matko. – Sirocco pochyliła się, umocowała na czole i ramionach rzemienie pod trzymujące kosz chrustu.

Sakwa z mapami nieba zsunęła się z jej pleców. Stara bez słowa podniosła wór z koźlej skóry, a potem razem weszły na most.