Zastanawiała się, czy przeszło mu kiedykolwiek przez myśl, że może się zdarzyć i tak, iż pewnego dnia inny mag zwróci sirocco przeciwko jego córce. Najpewniej nie uczyniłoby to Alhardowi wielkiej różnicy, był, bowiem przebiegły i zapobiegliwy, ale jego jedyną miłością pozostało miasto unoszące się nad zatoką jak potężna, biała chmura i stwarzane wciąż od nowa przez dziewięćdziesiąt cztery lata jego panowania. Od córki pragnął wyłącznie syna, błękitnookiego dziecka swej krwi, aby mógł zanurzyć się w jego magii, wysączyć ją do ostatniej kropli i przez kolejne pokolenie spoglądać, jak jasne kopuły Brionii różowieją w świetle jutrzenki. Tak samo jak zrobił wcześniej. Tak czynili wszyscy magowie Półwyspu, jeśli ich magia była wystarczająco silna i nie chcieli umrzeć.

Sirocco nie wiedziała, jaki z woli Alharda czekał ją los, gdy już urodzi syna, ale nigdy dotąd nie przeszło jej przez myśl, że mogłaby się przeciwko niemu zbuntować. Starała się po prostu nie rozmyślać o jesieni, kiedy ojciec poprowadzi ją nawą katedry pomiędzy rzędem kolumn, które w istocie były żebrami serafa, i podaruje jednemu z panów Półwyspu. Należała do Alharda – jak marmurowe pałace Brionii, demony wichrów, gończe psy i para białozorów, które dla jego zabawy wykluwały oczy niewolnikom. W przyszłości wedle kaprysu mógł ją odebrać mężowi i przywołać do siebie, otoczyć oddechem keruba i zamknąć w jednej z podziemnych komnat, gdzie nie sięga czas. Bezwolna, śniłaby w ramionach demona, póki Alhardo nie zestarzeje się na nowo i nie zapragnie kolejnego chłopca swej krwi. Mógł uczynić, co zechce. I tak czynił.

Aż na koniec pozwolił, aby zabito go w Valle delle Lacrime, i zostawił ją samą.

Dopiero na brzegu Isola delia Fine del Mondo zdołała nad nim zapłakać, choć jeszcze nie łzami. Wyjęła flet z jaworowego drewna i pozwoliła, aby melodia rozkołysała się w tej samej pawanie, którą zagrała na pożegnanie Brionii, zanim jej mury rozsypały się i zmieniły w garść morskiego piasku. Nic więcej nie umiała dodać. Nic więcej nie wiedziała o magu, który był jej ojcem.

A potem się odwróciła.

* * *

Nie był od niej wiele starszy. Stał na skraju ścieżki. Płaszcz koloru ultramaryny miał zwinięty i przerzucony przez ramię, a oczy – granatowe od magii jak Abisso delle Ondine.

Poderwała się z ziemi, chwytając resztki atlasu nieba, i cofnęła ku krawędzi skały.

– Nie – odezwał się cicho Duilio di Monti Serpillini.

Nie umiała zgadnąć, jak długo stał tam, słuchając jej fletu. Z pewnością dosyć, by przywołać demony wichrów, które pochwyciłyby ją i uniosły ponad urwiskiem. Ale nie zrobił tego.

– Jednak zdołałeś mnie doścignąć – powiedziała.

Proste stwierdzenie faktu. Nic więcej.

– Doścignąłem cię w Golfo delle Spinarello – odparł. – Demony nie gubią śladu.

Dopiero po chwili zrozumiała, co powiedział. I wtedy przeraziła się naprawdę, bo była córką Alharda di Brionia i wiedziała wystarczająco wiele o zabawach magów.

– Dlaczego więc szedłeś za mną przez te wszystkie dni? – zapytała, przyciskając do piersi zwitek pergaminów. – Z powodu map mojego ojca?

– Nie.

– Nie wierzę.

Duilio jedynie się roześmiał przytłumionym, miękkim śmiechem.

Przypomniała sobie, że tak samo śmiał się Alhardo, kiedy strażnicy przyprowadzili mu Giudittę, ciemnowłosą nałożnicę, która mieszkała w południowym skrzydle pałacu, póki nie pochwycono jej w ogrodach z książęcym dworzaninem. Mag podał Giuditcie rękę i łagodnie powiódł na podium, ku wysokiemu krzesłu z różanego drewna, gdzie zasiadała obok niego podczas uczt, przyjęć i posłuchań. Nikt nie ośmielił się odezwać. Kiedy usiadła, Alhardo z czułością pogładził ją po policzku i roztarł w palcach pojedynczą łzę.

Sirocco zdołała jeszcze zobaczyć, jak na twarzy nałożnicy pojawia się desperacka nadzieja. Zaraz jednak znikła, wymieciona przez męczarnię, gdyż różane drewno wybuchło wokół Giuditty setkami pędów. Zanim wydała pierwszy krzyk udręki, drobne, kolczaste pnącza oplotły jej twarz, przekłuły język, spętały ramiona i kibić. Ciało książęcej kochanki wyprężyło się i wygięło w łuk. Któraś z dam osunęła się, zemdlona, na posadzkę.

Giuditta wciąż żyła, gdy dwa purpurowe kwiaty rozkwitły w jej pustych oczodołach, a może nawet później, kiedy gałęzie pokryły się kwieciem, książę zaś dał znak, by bard podjął pieśń i by rozlano do kielichów czerwone wino. Miało minąć jeszcze wiele uczt, podczas których biesiadowano obok oplecionego ukwieconym pnączem trupa nałożnicy, nim Alhardo pozwolił sługom sprzątnąć gnijące ciało kochanki.

Jednak Duilio uczynił coś innego. Skinął głową i pergaminy w dłoniach Sirocco zajęły się płomieniem. Krzyknęła, a podmuch wichru pochwycił jej oddech i podsycił ogień, aż karty zmieniły się w poczerniałe płatki sadzy.

– Nie z powodu map nieba – powtórzył Duilio di Monti Serpillini. – Ruszyłem za tobą z Brionii, ponieważ ukradłaś mi łup. Coś, co zdobyłem w Valle delle Lacrime, w rzezi, która niemal kosztowała mnie życie. I nie mogłem pozwolić, aby ktoś mi to odebrał. Zwłaszcza córka Alharda.

Pomyślała, że powinna była o tym pamiętać, że winna była pamiętać o dumie magów, która jest bezkresna jak morze. I że należało ukraść z pałacu ojca jeszcze coś – jeden ze srebrnych noży, które nie poddawały się żadnej magii i którymi czarnoksiężnicy otwierali sobie żyły, gdy życie znużyło ich już do cna i pragnęli ukojenia.

– Aż do Golfo delle Spinarello – powiedział Duilio. – Aż do tamtej zatoki chciałem cię zabić, Sirocco. Potem usłyszałem, jak grasz, i zrozumiałem, że odnalazłem znacznie więcej, niż chciałem odszukać. I że jeśli tylko na to pozwolę, zakocham się w tobie. Córce Alharda, która nosi imię demona.

Dopiero teraz przyjrzała mu się uważniej i zobaczyła, że strój Duilia był brudny i, jak jej suknia, poszarpany przez ciernie. Mag w niczym nie przypominał Alharda. Był szczupły i ogorzały jak wieśniacy, którzy pasali kozy za murem jej pustelni, a nierówno przycięte włosy opadały mu na ramiona. Ale niebieski płaszcz, przerzucony przez ramię, i dwa zatknięte za pas srebrne sztylety, znak władzy nad żywiołami, przypominały, kim jest.

– Tyle, że wtedy było już za późno – dokończył szeptem.

– Nie wierzę. Nigdy nawet nie widziałeś mojej twarzy.

– Co z tego? – Roześmiał się cierpko. – Głębia zachowała dla mnie twe odbicie, a nocą w szumie morza słyszałem bicie twojego serca. Zakochałem się w dziewczynie, która uwolniła ptaki w pracowni maga i umiała zamknąć w pieśni cuda umierającego miasta. I dla której timbrador próbował stawić czoło wszystkim demonom wichrów. Czy to nie dosyć?

Patrzyła na niego, ale wciąż miała przed sobą oblicze nałożnicy Alharda, różane pędy zagłębiające się w jej oczodoły i przerastające policzki na wylot.

– Nie, nie dosyć – odparła wreszcie. – Zbyt dobrze znam magów.

– Nie jestem twoim ojcem.

– Ale jesteś magiem.

Wtedy Duilio zrobił coś jeszcze bardziej szalonego niż spalenie map nieba. Wyjął zza pasa srebrne sztylety, obnażył je i podał Sirocco z ostrzami zwróconymi ku sobie.

– Weź je – powiedział. – Weź je i przechowaj dla mnie, póki nie zapragniesz ich oddać. A wówczas nie będę się bronił, Sirocco.

Na chwilę zabrakło jej tchu.

Tego nie było w żadnej z opowieści, snutych na książęcym dworze przez wędrownych bardów. Ani w żadnej z pieśni Półwyspu.

Po śmierci Giuditty wiele innych nałożnic mieszkało w marmurowym pałacu Alharda di Brionia. W naszywanych złotem sukniach przechadzały się po miejskich placach, grały na lutni i ze śmiechem odpowiadały na zaczepki dworzan. Ale żadna z nich nie wchodziła nieproszona do pracowni maga i nie dotykała srebrnych sztyletów, które wykuł przed stuleciem, w dniu, gdy spętał swego pierwszego demona.

I żadna nie przybyła na dwór Brionii z własnej woli. Alhardo stał się nazbyt rozumny, by zawierzyć kobiecie choćby w rzeczy tak płonnej, jak miłość. Jeśli więc którejś zapragnął, szlachetnej pani, wieśniaczki czy ladacznicy, po prostu posyłał demona i pozwalał, aby ten miał ją pierwszy. Potem splatał żywą kobietę z demonem, podobnie jak łączył z nimi powietrze czy ogień, bezpowrotnie mącąc jej umysł i przywiązując ją do siebie. Kiedy skończył, była już tylko szczęśliwa, szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej, a dopokąd szła, wraz z nią kroczył demon.