Miesiąc wcześniej Alhardo podarował jej na urodziny sakiewkę aureusów, wartą więcej niż dwa kupieckie statki z ładunkiem wanilii, cynamonu i mirry. Sirocco wsunęła trzos pod siennik, usilnie starając się nie myśleć, co oznaczał ten dar. Alhardo nie miał zwyczaju mówić o rzeczach oczywistych – o tym, że skończyła piętnaście lat i przed jesienią znajdzie jej męża, aby urodziła dziecko o oczach błękitnych jak letnie niebo.

– To prawdziwe złoto? – W głosie rybaka nie było nic prócz ciekawości.

– Bardzo potrzebuję tej łodzi – powiedziała bezradnie, bo wszystkie bogactwa Brionii nie miały w tym miejscu żadnego znaczenia.

– Ale nie tej nocy, panienko. – Wyciągnął rękę ku grafitowej mgiełce, która wisiała tuż nad wodą w gardle zatoki. – Idzie sztorm. Zaprowadzę cię do chaty.

Sirocco usiadła na burcie łodzi i wtuliła głowę w ramiona.

– Nie mogę – wyznała wreszcie. – Jestem Sirocco di Brionia i ściągnę tu wszystkie demony Duilia.

– To jest Golfo delle Spinarello – odparł cicho rybak. – Tu nie ma demonów, książąt ani magów. Nic tu nie ma prócz ciernika, tak nędznego, że nie posyłamy go naszemu księciu w darze. Nikt cię nie znajdzie. A jeśli wypłyniesz tej nocy, princessino, nie dobijesz do żadnego brzegu.

– Może tak właśnie byłoby najlepiej.

– A może nie.

Czuła głód i zmęczenie, pozwoliła, więc, aby zaprowadził ją do chaty – wykrzywionej ze starości i tak niskiej, że mieściła się pod nawisem kolczastych zarośli. Rybak posadził Sirocco na jedynym zydlu. Jego żona, okutana czarną chustką i pomarszczona jak korzeń wierzby, bez słowa podsunęła dziewczynie miskę gorącej rybnej polewki.

– Pozwólcie, że dla was zagram – poprosiła Sirocco, kiedy głownie na palenisku zaczęły wygasać. – Nie mam nic więcej prócz złota.

Nie trzymała fletu w dłoniach, odkąd wyruszyła z miasta, ale teraz wyciągnęła go z sakwy i, przymknąwszy oczy, zaczęła grać. Nieświadomie, z łatwością nabytą przez wszystkie lata, kiedy grywała w pustelni za murem Brionii, później zaś przy świątynnych bramach, miejskich studniach i podcieniach kupieckich kamienic, jęła wplatać w melodie przyciszone głosy cykad w wyschniętych trawach u progu, szuranie myszy pomiędzy skrzyniami, szum fal uderzających o białe kamienie plaży, krzyki mew i narastający łopot wichru ponad zatoką.

Muzyka zazwyczaj przynosiła jej ulgę, ale nie tej nocy. Dźwięki napływały z mrocznych kątów chaty, a potem bez ostrzeżenia stanęły jej przed oczami marmurowe kopuły Brionii, różowe od brzasku w tamten ostatni dzień, zanim miasto rozpadło się niczym dziecięca budowla z piasku. Sirocco przypomniała sobie, jak siadywała w głównej nawie świątyni, z głową opartą o chłodny marmur kolumny, i wydawało się jej, że słyszy szepty demonów. Przypomniało się jej także poranne bicie dzwonów, w których zaklęto głosy ponente, tivano i tramontany. Wielkie organy w katedrze Alharda, gdzie każda piszczałka była serafem schwytanym dla rozrywki księcia. Przyciszone pulsowanie serc skrzydlatych lwów. Szum deszczu w gardzielach gargulców, mruczenie kamiennych figurek w kapitelach i pilastrach. Nawet milczenie potężnych skalnych bloków w trzech pierścieniach murów i bastionach Brionii. Wszystko to układało się w lament nad miastem, które było całym jej światem.

Timbrador słuchał z przekrzywioną główką.

– Kazali nam cię zatrzymać, księżniczko – odezwał się rybak, kiedy odłożyła flet. Sirocco wydało się, że widzi na jego twarzy ślady łez. – Wczoraj do strażnicy na cyplu przyleciał ptak z posłaniem od księcia. Rozkazano nam zatrzymać dziewczynę, która zejdzie z gór i spróbuje przepłynąć zatokę.

– Mieliście mnie zabić?

– Nie. – Starzec potrząsnął głową. – Książę zamierzał cię podarować. Komuś, kto przybędzie rankiem.

– Więc muszę się śpieszyć. – Sirocco ze znużeniem podniosła się z zydla i wyszła z chaty.

* * *

Kiedy spychała łódź na wodę, na niebie świeciły Cavallo Marino, Vecchio i Unicorno. Sirocco nigdy wcześniej nie trzymała w dłoniach wiosła, choć czasami Alhardo przysyłał po nią niewolników i gondola w czarno-złotych barwach wiozła ją na jedną z wysp, do letniego pałacu maga. Dziewczyna usiadła na dnie łodzi i niezgrabnie rozgarniała fale. Woda w zatoce była spokojna i Sirocco miała wrażenie, że płynie przez jezioro srebra. Dopiero z brzaskiem podniósł się wicher i zaczął żywiej popychać łódź ku otwartemu morzu. Z początku Sirocco ucieszyła się, bo dłonie miała otarte do krwi. A zaraz później timbrador rozkrzyczał się w niespokojnych dzwonkach i turkotach.

Spojrzała za siebie. Nad zatoką niebo rozjaśniło się już i pobladło, lecz w oddali, nad wysoką krawędzią skał kłębiły się granatowe, niemal czarne chmury. Bezwiednie sięgnęła ku sakwie przytroczonej do pleców. Alhardo jeden raz wypuścił przy niej demony wichrów. Poseł Ferruccia di Colle dei Colchici, siwowłosy brodaty starzec w mnisim habicie, który nigdy wcześniej nie widział morza i nie przeczuwał mocy wibrującej w kamieniach Brionii, wypowiedział kilka głupich przechwałek o potędze swego pana. Alhardo bez słowa skinął na sługę, po czym podniósł się z tronu i wyszedł na taras. Cały dwór – posłowie, doradcy, nałożnice, karły i muzykanci – podążył za nim. Kiedy sługa wrócił, Sirocco rozpoznała w jego dłoniach Sacco di Eolo, legendarny wór z koźlej skóry, w którym zamknięto najpotężniejsze demony wichrów. Alhardo pociągnął za rzemień i wiatry wydostały się z więzienia w wyjącym, splątanym kłębie mroku.

Tamtego dnia morze było spokojne i na zatoce unosiły się dziesiątki łodzi. Ociężałe kupieckie galery kołysały się w porcie, jasne żagle powracających z łowisk barkasów połyskiwały w słońcu, wzdłuż nabrzeżnych wapiennych skałek sunęły gondole zasobnych mieszczan. Alhardo po prostu wyciągnął rękę, splatając wichry w jeden potężny bicz, i smagnął nim taflę wody. Sirocco dojrzała tylko huczący ciemny słup i roztańczony wir demonów tuż ponad masztami barkasów. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Kropelki wody padły jej na twarz, piasek sypnął w oczy.

Gdy w chwilę później mag zawiązał worek, fale były znów spokojne. I puste. Podobnie jak oczy posła Ferruccia, kiedy wreszcie zrozumiał, że można wypuścić równie potężne moce na swobodę dla zabawy. Dla gestu, olśniewającego w swej okrutnej, bezsensownej rozrzutności.

Każdego demona można wyśledzić, przywołać, spętać zaklęciem i zmusić do posłuszeństwa. Po trzykroć, nigdy zaś więcej, gdyż przy czwartej próbie zwróci się przeciwko panu lub uleci ponad księżyc. Dlatego magowie zazdrośnie strzegli swych map, zaklęć oraz wyliczeń – i nigdy nie uwalniali demonów dla błahostki. Wszyscy, poza Alhardem di Brionia, który tamtego letniego popołudnia pokazał, że ograniczenia są mu zupełnie obojętne.

Uwolnił je jeszcze raz. Wyprysły spomiędzy jego palców strugą srebra, fioletu, umbry i indygo, granatu, purpury, ugru i palonej sjeny. Zawirowały ponad zatoką, powaliły latarnię strzegącą wejścia do portu i kamienny most u stóp pałacowego wzgórza. A potem Alhardo przywołał je na nowo, skrępował zaklęciem i zamknął w sakwie z koźlej skóry.

Pod krawędzią kaptura oblicze posła Ferruccia było szare jak popiół.

I wtedy Alhardo zrobił jeszcze coś w ów niesamowity, niedbały sposób, który nieodmiennie przejmował Sirocco grozą. Rozwiązał worek po raz trzeci, ostatecznie uwalniając demony spod swej mocy, i zamarł, z ramionami szeroko rozrzuconymi ponad balustradą tarasu.

Triumfalna pieśń wichrów uderzyła w Sirocco głosami flażoletów, ligawek, czuryng, rogów, szofarów, świstawek i bazun. Uwolnione wiatry uniosły się jak mroczna smuga dymu, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie stały się jedynie ciemną plamą na słońcu i niemal przestała je słyszeć. Tyle że demony nie zwykły spokojnie odchodzić i rychło sponad kopuł Brionii rozszedł się nowy dźwięk – posępne brzmienie pomortów, których na Półwyspie dobywano jedynie w najdłuższą noc w roku, by opłakiwać odejście Najwyższego. Lecz zanim Sirocco uniosła głowę, demony runęły ku magowi.