– Zastanawiałaś się czasami – głos bajarza dobiegł ją z ciemności, miękki i giętki jak żmija – dlaczego wciąż rodzą się wśród was argusi i gegeneesi? Dlaczego z każdym pokoleniem w wiosce przybywa ślepców, jednorękich i kalek?

Rozpłakała się.

– Demon nie spaja się łatwo z żywym ciałem – ciągnął nieubłaganie starzec – i niechętnie trwa w ludzkiej formie. Nawet, jeśli minie wiele pokoleń, jego natura pozostaje dzika, nieokiełznana, gotowa wypaczyć się w obce kształty. Coraz częściej, więc trzeba polować na argusów ze wzgórz i coraz więcej dzieci trzeba topić w błękitnych wodach zatoki, aby podtrzymać złudzenie. Aby uporządkować świat, oddzielić wodę od nieba. Aby ocaleć.

Przypomniała sobie, że już raz wypowiedział te słowa, lecz wówczas nie pojęła ich prawdziwego znaczenia.

– A ty? – zapytała. Gardło miała ściśnięte od płaczu. – Czy zechcesz mnie ocalić?

– Dlaczego miałbym to zrobić?

– Ponieważ, czymkolwiek jestem, jestem prawdziwa.

* * *

Ostrożnie przemknęła się przez plac, pomiędzy resztkami ogniska, poprzewracanymi stołami i pustymi beczkami.

– Przez bramę nie zdołam cię wyprowadzić – rzekł bajarz. – Musisz popłynąć przez zatokę. Będę czekał na prawym brzegu, przed skałą skylli. Nie bierz łódki, łatwiej będzie cię dostrzec. I nie zwlekaj. Musisz zdążyć przed świtem.

Nie była dobrą pływaczką. Bianco, który całe dnie spędzał w przystani, usiłował nauczyć ją nurkować, ale niebieski przestwór zatoki przerażał ją. Bała się zanurzyć, aby pod powierzchnią wody nie pomylić kierunków i nie płynąć coraz głębiej, aż na samo dno morza. Nigdy też nie śmiała zapuścić się na środek zatoki, skąd nie zdoła dostrzec brzegu. Pośrodku zatoki stawała się jeszcze bardziej ślepa niż zwykle. Wszystkie kierunki były takie same i niebo zlewało się z wodą. Nawet, kiedy miała przy sobie Bianca, szybko wpadała w panikę, zaczynała na oślep młócić rękoma, a fala zalewała jej oczy i wypełniała nozdrza. Dlatego nie wierzyła, że zdoła dopłynąć w miejsce wyznaczone przez bajarza. Ponieważ jednak nie pozostało nic innego, zamierzała spróbować.

Na szczęście wieśniacy spali, znużeni świętowaniem, więc nikt jej nie zatrzymał. Kiedy skradała się obok szopki, w której uwięziono syrenę, posłyszała słaby, niemal niedosłyszalny dźwięk. Kwilenie albo chlupot – nie umiała rozstrzygnąć. Zawahała się. Potem zaś, doskonale rozumiejąc, że nie powinna tego robić, odemknęła skobel.

Przy drzwiach zawieszono oliwny kaganek, widać w obawie, że mrok wzmocni magiczne moce potwora, więc Sancha mogła się dobrze przyjrzeć zdobyczy. Syrena leżała w wielkiej balii, do połowy wypełnionej wodą. Ręce miała skrępowane w nadgarstkach, wykręcone za głowę i solidną, konopną liną przywiązane do haków w ścianie. Nie walczyła już, wyprężone ciało spoczywało nieruchomo na wodzie. Na dźwięk kroków Sanchy nie uniosła nawet głowy. Oddychała tylko ciężko spoza zasłony poszarpanych, skołtunionych włosów. W usta wepchnięto jej zwitek szmat, aby śpiewem nie przywołała huraganu ani nie sprowadziła na wioskę morskich monstrów.

Sancha nie była jednak pewna, czy syrena zdołałaby w ogóle wydać głos. Srebrzystozłota łuska jej ogona poszarzała i wyblakła, skórę pokrywały krwawe wybroczyny, ślady razów i rany po haczykach. Ogon drgał spazmatycznie, a woda w balii była różowa od posoki. Kiedy dziewczynka podeszła całkiem blisko, zobaczyła, że bladoszara skóra na brzuchu potwora porusza się i faluje nieustannie.

Odskoczyła, przestraszona, że na jej oczach syrena przemieni się w inne monstrum i zerwie więzy. Ale kiedy tamta wygięła się w łuk i wydała kolejne, bolesne stęknięcie, dziewczynka zrozumiała, co się dzieje. Całkiem niedawno słyszała te same dźwięki w chacie Niny.

Syrena rodziła.

Zafascynowana, Sancha przyglądała się, jak ciałem monstrum targają kolejne skurcze. Krew rozchodziła się w wodzie ciemnymi kłębami, ogon z pluskiem uderzał o powierzchnię. Wreszcie przykucnięta obok balii dziewczynka zobaczyła główkę dziecka. Syrena odrzuciła głowę do tyłu. Twarz miała czerwoną z wysiłku, w oczach – błaganie tak intensywne, że Sancha aż się cofnęła. Małe syreny wyślizgnęło się do wody, wciąż połączone z matką czerwoną nicią pępowiny. Było brzydkie, umazane śluzem i krwią. Zamachało ogonem, rozpaczliwie usiłując wydobyć się na powierzchnię i zaczerpnąć oddechu. Sancha z wahaniem podtrzymała jego główkę. Zakwiliło słabo, zupełnie jak ludzki noworodek. Głowa syreny opadła na bok, pod wodę, i znieruchomiała. Długie włosy rozsypały się na powierzchni. Nie żyła. Dziecko płakało coraz głośniej.

– Cicho. – Niezdarnie zaczęła je kołysać.

Nie miała nic, aby przeciąć pępowinę, więc przegryzła ją, a potem, jak we śnie, przeszła przez próg. Nie trudziła się zamykaniem skobla. Tak czy inaczej, syrena zdołała wymknąć się z uwięzi. Wyszła na pustą plażę. Morze ciepłą falą omyło jej stopy. Dziecko syreny oddychało spokojnie w jej ramionach. Nie wiedziała, co dalej uczynić. Czy może wystarczy, że położy noworodka na powierzchni, a woda uniesie go dalej, do swoich? Czy też powinna znaleźć sposób, aby przywołać syreny i oddać im dziecko? Czy może ukryć gdzieś na brzegu, aby potwory odnalazły je o poranku? Na niebie słabo połyskiwały gwiazdy. Stała z dzieckiem w ramionach, czekając na przypływ.